czwartek, 17 czerwca 2010

TiC, piknik i maryśka

Po przyjeździe z Turcji miałam zacząć praktykę w Centrum Informacji Turystycznej w Karakole.
Trochę się ociągałam z rozpoczęciem jej, ale jak już zaczęłam to siedzę w TIC (tourist info center) prawie każdy dzień. Turystów jest mniej niż w ubiegłym roku (tak wynika z obserwacji dziewczyn), ale i tak przychodzą - głównie z USA, Kanady i Europy Zachodniej (m.in. Wielka Brytania, Francja, Belgia, Holandia).

Tak wygląda biuro TIC




A tak wyglądam ja za jednym z TICowskich biurek


Tego samego dnia, kiedy wróciłam z Turcji, do Kirgistanu przyleciała dziewczyna Tadeasa – Nikola. Razem z nią, Tadeasem, chłopakiem Janary (który pracuje w Biszkeku) i jego kolegami pojechaliśmy jednym autem z lotniska do centrum. Nasze rozmieszczenie w samochodzie wyglądało następująco: kierowca (podpity), obok na jednym siedzeniu Meder (chłopak Janary, także podpity) i jego kolega (oczywiście podpity), z tyłu jeszcze jeden kolega (zadziwiająco trzeźwawy), obok Tadeas, na jego kolanach Nikola no i jeszcze koło nich ja. Do tego trzeba dodać parędziesiąt decybeli kirgiskiej, rosyjskiej i amerykańskiej muzyki, i jaaaaaazdaaaaaaaa. Heh, śmiesznie było tylko trochę się z Czechami obawialiśmy, gdy nietrzeźwy kierowca grzał prawie 100 km/h przez Biszkek.
Tadeas powiedział, że to i tak była małą prędkość w porównaniu z tą, z którą jechali nocą po mieście (180 km/h). Zatrzymała ich wtedy milicja (po naszemu to będzie policja), ale jako że jeden z kolegów Medera ma jakiś rządowy świstek to tylko mignął policjantowi tym świstkiem przed oczami i bez konsekwencji w postaci mandatu czy odebrania prawka się obyło. Ah, Kirgistan.


Na samym początku praktyki spotkaliśmy wraz z Tade i Nikolą na bazarze zwierzęcym grupkę turystów (południowokoreańsko-singapursko-kanadyjską). Później pojechaliśmy z nimi do Jeti Oguz (czyt. Dźeti oguz, co znaczy Siedem byków), gdyż w miejscowości tej znajdują się słynne w regionie czerwone skały, które nazwano siedmioma bykami (oczywiście nazwa powiązana jest z legendą). W Jeti Oguz jest także inna słynna skała „Razbitoje serdce” (Złamane serce) i oczywiście nazwa ta także wiąże się z legendą (pewien chan, który miał wiele żon zobaczył raz w lesie młodą krasawicę i zachciało mu się aby została ona jego kolejną żoną. Dziewczyna nie chciała wyjść za mąż za chana, gdyż kochała chłopaka z sąsiedztwa. Obawiając się jednak że chan przyjedzie zabrać dziewczynę, młodzi postanowili uciec z wioski. Chan i jego woje dognali ich jednak i zabili chłopaka, a dziewczynę pojmali. Krasawica nie mogła się jednak pogodzić ze śmiercią ukochanego i w czasie jazdy jej serce pękło, a w miejscu gdzie dziewczyna umarła powstała skała w formie rozbitego serca).

Na zwierzęcym bazarze






Po powrocie z Jeti Oguz umówiliśmy się z turystami na piwo, ale niestety oprócz nich nikt z naszej polsko-czeskiej trójki nie przyszedł hehe (widać złapaliśmy już trochę kirgiskiej mentalności).
Następnego dnia znowu spotkaliśmy na mieście część tej samej grupy turystów (kanadyjską parę) i znów postanowiliśmy wybrać się wieczorem na piwo. Tym razem zjawiliśmy się w umówionym miejscu, gdzie posiedzieliśmy, popiliśmy (oni piwo a ja czaj) i pogadaliśmy.

W Jeti Oguz – Tadeas i Nikola (w tle czerwone skały)


Innego dnia wybraliśmy się sami z Tadeasm i Nikolą do wioski o nazwie Jenish, w której mieszka kolega Tade o imieniu... Jenish :)
Jenish zaprosił nas do siebie w gości (wcześniej jednak posiedzieliśmy trochę nad jeziorem, a Czesi nawet próbowali się kąpać, tylko że woda była jeszcze lekko lodowata, więc żadne z nich nie wytrzymało w wodzie dłużej niż pół minuty).
W gościach u Jenisha podano nam kirgiskie danie składające się z czegoś w rodzaju bulionu z makaronem (domowej roboty) i kawałkami baraniego (tłustego) mięsa. Niestety nie było jak odmówić więc powoli jadłam (nawet nie żując tyko od razu przełykając) to danie, czekając tylko aż Jenish wyjdzie na chwilę z pokoju. Gdy tylko wyszedł (chyba za czajem) od razu przechwyciłam miskę Tadeasa (w której ostało się tylko troszkę jedzenia) i dałam mu swoją pełną. Nie wiem czy Jenish się zorientował, że oszukiwałam, ale przynajmniej nie musiałam jeść tego kirgiskiego przysmaku, który notabene nie był niesmaczny (Tadeas i Nikola zjedli wszystko), tyko nie w moim wybrednym kulinarnym guście.


Ja, Nikola i Jenish w... Jenish :)


Matka Jenisha pozuje do zdjęcia


W Jenish była jeszcze jedna ciekawostka - a mianowicie rosło tam mnóstwo marihuany znanej także pod nazwą gandzia, trawa, ziele czy maryśka. Nie na jakiejś plantacji tylko tak przy płocie, czy przy drodze. Generalnie w Kirgistanie (przynajmniej na północy) wszędzie w jakichś wioskach czy na nieużytkach można spotkać marihuanę.

Pewne ziele, którego pełno w Jenish i innych wioskach Issykkulskiej obłasti


Innego dnia wybraliśmy się w tym samym zestawie (ja, Tade, Nikola) na nieco dłuższą wycieczkę, także nad Issykkul – tzn. dla mnie był to dwudniowy wyjazd, gdyż Czesi zaplanowali dwutygodniową ekskursję (zakończoną wylotem Nikoli z Biszkeka do Czech).
Pojechaliśmy do miejscowości Kadji Sai, gdzie można oglądać czerwone skały - podobne do tych w Jeti Oguz.
Kiedy wysiedliśmy z marszrutki i przesiadliśmy się na drugą (kierowca sam zaproponował nam podwiezienie do czerwonych skał za free), Tadeas zorientował się, że z poprzedniej marszrutce zostawił swój mały plecak (oboje z Nikolą mieli dwa duże turystyczne plecaki i jeden mały, przeznaczony na rośliny zbierane przez Tade, w których było trochę suwenirów zakupionych w Karakole, jakieś chemiczne środki dla suszenia roślin i inne pierdoły).
Trzeba było działać :)
Zadzwoniłam więc do Janary, czy nie mogłaby przejść się na awtowakzał, z którego odjechała nasza marszrutka i zdobyć jakieś namiary na marszrutnika. Janara sprawiła się na medal, jako że zdobyła nr telefonu kierowcy i zadzowniła do niego. Okazało się, że z powrotem do Karakołu będzie jechał jutro i miał nam dać znać o której godzinie będzie przejeżdżał przez Kadji Sai.
Tymczasem postanowiliśmy udać się ciut za Kadji Sai w stronę Karakołu - do Doliny Skazki (czyli bajki), gdzie czerwone skaliste formacje podobno wyglądają najciekawiej. Trasa do pokonania na piechotę była zdecydowanie za długa (ok. 20 km), a z kolei marszrutki nie chciały nas podwieźć bo odcinek za krótki...
W końcu jednak udało się złowić busika i tak dojechaliśmy do celu. Ponieważ było już późno, postanowiliśmy pójść nad jezioro rozbić obozowisko. Kiedy jest się głodnym to pieczone w ognisku kartoszki z masłem i solą – to jest to. mniam. Poza tym Czesi jak to Czesi – lubią wypić piwo czy inne szlachetniejsze trunki, dlatego bez towarzystwa butli szpampanskovo się nie obeszło. Szampan nie był najgorszy, ale też nie można powiedzieć że miał jakiś wyszukany i ciekawy smak. Taki tam kirgiski siarogon. Z kolei spać w namiocie na brzegu jeziora słysząc szum fal, to także swego rodzaju niezapomniane przeżycie.

Ognisko, pieczone ziemniaki, szampan i Issyk-kul...


Dolina Skazka


Nazajutrz zadzwoniliśmy do marszrutnika dowiedzieć się o której można spodziewać się go w Kadji Sai. Powiedział, że za ok. 2 godziny powinien być. Poszliśmy więc do doliny, gdzie wspięliśmy się na pewną wysoką skalną formację i stamtąd podziwialiśmy widoki. Trzeba było jednak wracać do Kadji Sai – żeby zdążyć złapać marszrutnika z plecakiem.
Staliśmy przy drodze starając się złowić jakąś marszrutkę i rzeczywiście złowiliśmy, tylko że prywatne auto, które wiozło dwa wielkie koła samochodowe na dachu (przywiązane sznurkiem – także „bardzo dobrze” zabezpieczone). Kierowca o imieniu Urmat okazał się być sympatyczny i nawet po drodze w Kadji Sai zatrzymał się obok Alam Ordo (miejsca, gdzie na powierzchni paru boisk do piłki nożnej przedstawiona jest kultura i historia Kirgizji - głównie za pomocą malowideł i pomników). Urmat powiedział, że dzisiaj razem z przyjaciółmi będą „rjeżat baraszka” (zarżną barana) i zaproponował żeby pojechać z nim na piknik. Najpierw jednak podwiózł nas do Kadji Sai, gdzie czekając na marszrutkę z plecakiem, zamówiliśmy czaj i manty (czyli coś w rodzaju pierogów z mięsem). Marszutka w końcu przyjechała i uradowany Tadeas wręczył kierowcy paczkę czeskich papierosów w podzięce za dostarczenie plecaka. Kierowca okazał się być niepalącym, ale za to z papierosów ucieszył się milicjant siedzący obok marszrutnika.


Przystanek w Alam Ordo i auto Urmata


Alam ordo (ogrodzenie)


Pojechaliśmy więc na piknik. Na miejscu (do którego prowadziła iście ekstremalna droga) był już rozłożony koc z przekąskami, a wokół niego siedziało parę osób (głównie dorosłych). Dzieci zaś biegały tu i ówdzie, raz po raz zaciekawione podchodząc do nas-turystów (swoją drogą dzieci były bardzo miłe i dobrze wychowane).

Dzieci na pikniku (ten na pierwszym planie wymiata :)


W Kirgistanie gości traktuje się w wyjątkowy sposób, więc od razu gdy usiedliśmy za „stołem” (kocem), podano nam różnego rodzaju przekąski i oczywiście czaj. Potem odbyło się parę toastów, podczas których trzeba było wypić najpierw koniak, a gdy ten się skończył, toasty kończyliśmy kieliszkiem wódki. Ogólnie Kirgizi jako muzułmanie nie powinni pić (ani palić), no ale obecność Kirgizji przez kilkadziesiąt lat w składzie ZSRR pozostawiła po sobie trwałe ślady.
Po paru kieliszkach koniaku i wódki, poszliśmy grać w kirgiskie/rosyjskie gry. Fajne było to, że dorośli grali w różne gry razem z dziećmi, m.in. w pewnego rodzaju odmianę berka (nazywa się ona „trietij lisznij”).

Koc z piknikowymi przysmakami


Jeden z paru „ostatnich”.


Opalanie głowy baraszka


Gdy skończyliśmy się bawić, poszliśmy... a jak, na kolejne kieliszki wódki! Oczywiście gdy wódka była poprzedzona toastem, nie można było odmówić jej wypicia, a każdy kolejny kieliszek był obiecywany jako „ostatni”. Po paru „ostatnich” zostaliśmy przymuszeni do zjedzenia kawałka czystej baraniej słoniny („żeby lepiej tolerować wódkę”). Przełknęłam ten tłuszcz najszybciej jak mogłam, a potem... o zgrozo – dali do zjedzenia kolejny kawałek! Przełknęłam go jeszcze szybciej niż poprzedni, a potem (na szczęście z sukcesem) wzbraniałam się od zjedzenia pokrojonych baranich resztek (wnętrzności i głowy – Kirgizi, jak nakazuje tradycja, jedzą wszystko co da się zjeść z zabitego baraszka).
Pod koniec dnia, gdy robiło się już ciemno i zaczął padać deszcz – zakończyliśmy uroczyście piknik wymieniając się numerami telefonów. Urmat (dość podpity) postanowił odwieźć nas na nocleg. Ponieważ byliśmy jego gośćmi postanowił sobie za cel znaleźć nam nocleg w jakimś domu gościnnym. I nawet nie chciał nas słuchać, gdy przekonywaliśmy go, że nie ma potrzeby tracić pieniędzy na nasz nocleg jako, że możemy bez problemu rozstawić namiot. W końcu po około godzinie Urmat znalazł dla nas kwaterunek na jedną noc. Byliśmy tak zmęczeni, że od razu padliśmy na łóżka jak muchy. Nad ranem ja pojechałam z powrotem do Karakołu, a Czesi dalej przed siebie.

Inne piknikowe foty


niedziela, 6 czerwca 2010

Kontynuacje...

Ah, jak dawno tu nic nie pisałam. Właściwie to już mi się nie chciało prowadzić tego bloga, ale ponieważ ostatnio parę osób dopytywało się o kontynuację moich wypocin - zasiadłam przed mym (jednokanałowym) telewizorem z laptopem i zaczęłam coś stukać na klawiaturze.

Będzie to wyjątkowo długa notka...

Od ostatniego wpisu bardzo dużo się wydarzyło i tu w Kirgizji, i poza nią. Przede wszystkim 7-go i 8-go kwietnia miała miejsce rewolucja. Prezydent Kurmanbek Bakiew został wygnany z kraju. Przez ostatnie lata jego rządów sytuacja w kraju nie zmieniła się na lepsze, a wręcz odwrotnie – ceny wzrastały a poziom pensji ani drgnął w górę. Zbierał się gniew i niezadowolenie wśród Kirgizów, aż w końcu dwukrotne podniesienie cen energii na początku tego roku sprawiło że cierpliwość narodu się skończyła. Kirgizi wyszli na ulice w większych miastach kraju, aby siłą pozbawić władzy prezydenta i jego otoczenie zasiadające w urzędach w różnych miastach kraju.
Nieporządki w kraju zaczęły się w położonym na zachód od Biszkeku Talasie, gdzie wygnano urzędników z budynku administracji miejskiej. W Karakole ludzie także zebrali się przed budynkiem zarządu miasta domagając się dymisji mera. W stolicy Issykulskiej obłasti nie było jednak nieporządków takich jak w stolicy kraju, gdzie polała się krew. Do Biszkeku zjechali się przeciwnicy Bakiewa z całego (głównie północnego) Kirgistanu, w tym także z Karakołu. Demonstranci zebrali się 7-go kwietnia przed biszkekskim Białym Domem i domagali się dymisji prezydenta. Nie jest do końca wiadome, kto wydal nakaz strzelania do tłumu. Wiadome jest jednak, że zabito 89 osób – większość z których miała po dwadzieścia kilka lat. Trafieni zostali bezpośrednio w serce lub w głowę, tak żeby nie przeżyli. Wśród zabitych było trzech karakolców. Mówi się, że strzelali snajperzy z Czeczenii, ale to także nie jest do końca pewne.

Demonstracje w Karakole przed budynkiem administracji miejskiej (foto by Tade)




Rewolucja zakończyła się po dwóch dniach. 9-go kwietnia było już spokojniej, a Roza Otunbajewa przejęła tymczasowe rządy w kraju. Bakiew wzbraniał się przed ustąpieniem z urzędu, ale w końcu dał za wygraną i wyjechał gdzieś za granicę. Najpierw mówiło się o Rosji, potem o Kazachstanie, w końcu pojawiły się informacje, że aktualnie znajduje się w Białorusi i myśli o rozpoczęciu handlu zabawkami. Kirgizi (oczywiście nie wszyscy ale chyba jednak większość) nienawidzą go i żądają postawienia przed sądem. Wysłano za nim nawet list gończy, chyba na kwotę miliona dolarów (dla porównania za pojmanie bin Ladena można dostać 5 mln $).
Podczas rewolucji kirgiski pierwszy narodowy kanał cały czas pokazywał co się dzieje w stolicy, ale niestety na parę dni przed tymi wydarzeniami moje dwa kanały, na których pokazują wiadomości (kirgiski pierwszy kanał i rosyjskie NTW) zdechły i ostał mi się tylko STS, na którym oprócz seriali, filmów i programów rozrywkowych nic innego nie uświadczysz. Także rewolucję w Biszkeku oglądałam tylko w internecie... Tego też dnia, kiedy wybuchła rewolucja zadzwoniła do mnie Janara i powiedziała żebym nie wychodziła na miasto bo jakieś demonstracje i nieporządki tam się dzieją. Gdy tylko zadzwoniła, zaraz zaczęłam żałować, że nie ma mnie teraz w centrum Karakołu. Oczywiście Tadeas miał większe szczęście, bo akurat był w jednym z budynków uniwersyteckich, które sąsiadują z budynkiem administracji, więc był w centrum wydarzeń i oczywiście zrobił parę zdjęć. Tadeas poznał się wtedy z Paszą, z którym ja poznałam się jakiś czas wcześniej. Potem razem poszli na jedno piwo, które przerodziło się w kilka piw i wódkę. Tadeas spił się do tego stopnia, że chciał wraz z demonstrantami pojechać do Biszkeku wyganiać Bakiewa z Białego Domu. Koniec końców nigdzie jednak nie pojechał.

Kirgizi modlą się i składają kwiaty przed Białym Domem w Biszkeku. Na ogrodzeniu portrety zabitych rewolucjonistów.


Na drugi dzień rewolucji (8 kwietnia) prawie wszystko w Karakole było zamknięte (choć niezawodna, z lekka śmierdząca i powolna kawiarenka internetowa Telekom jak zawsze była otwarta, odkąd tu jestem jeszcze ani razu nie pamiętam aby była ona nieczynna cały dzień), prawdopodobnie właściciele sklepów, restauracji czy kawiarenek internetowych bali się, że może się wydarzyć to co w Biszkeku, czyli grabieże, plądrowanie i palenie wszystkiego wokół centralnego placu miasta Alatoo.

Spośród większych miast kraju jedynie znajdujące się na południu kraju Osz i Jalalabad wstawiły się za Bakiewem.
Na czas rewolucji odwołano wszystkie zajęcia w szkołach i uniwerku, a gdy po weekendzie wróciliśmy do nauki wszyscy o dyskutowali o ostatnich zajściach. Niestety po kirgisku, więc nic nie rozumiałam. Tylko na zajęciach z Rosjanką Jewgenią Gopienko mogłam posłuchać conieco dyskusji po rosyjsku.

W kilka dni po rewolucji postanowiliśmy z Tade, Paszą i jego kolegą pojechać gdzieś nad jezioro. Oczywiście jak się można tego było spodziewać Pasza i Witalij (choć Rosjanie to jednak mieszkający w Kirgistanie) nie stawili się na miejsce zbiórki o umówionej godzinie. Pojechaliśmy więc z Tade sami. W sumie to nie wiedzieliśmy dokąd jechać, ale w końcu postanowiliśmy jechać do wsi o nazwie Issyk-kul, która jak się okazało za czasów sowieckich nazywała się Majak i teraz także wszyscy nazywają ją Majakiem, a jak się pyta o wieś Issyk-kul to nikt nie wie o co chodzi (mimo, że na znaku przy wjeździe do wsi czarno na białym napisane jest Issyk-kul).
Oczywiście byłoby głupio gdyby wieś o nazwie Issyk-kul nie graniczyła z jeziorem o nazwie Issyk-kul. Nad ten fragment jeziora i do tego skrawka plaży, do którego przylega wieś ludzie codziennie wyganiają stada owiec, kóz i krów, które zostawiają tam masę odchodów. Generalnie wszędzie w Issykulskiej obłasti jest mnóstwo owiec, kóz i krów, które wszędzie zostawiają mnóstwo gówien. Poza tym wszędzie w popularnych i ładnych miejscach jest mnóstwo... śmieci. Co biedniejsze i słabiej rozwinięte kraje świata mają co najmniej jedną wspólną cechę – ich mieszkańcy w większości są słabo wyedukowani i nie zwracają uwagi na czystość i ochronę otaczającej ich przyrody. Wywalają śmieci gdzie popadnie, a w parkach narodowych czy rezerwatach, gdzie powinno chronić się rzadkie gatunki roślin czy zwierząt, wszędzie wypasa się owce, kozy, krowy czy konie, które z kolei wszędzie się załatwiają i żrą wszystko co popadnie.

Stada owiec i kóz pędzące w stronę Issyk-kula




Pastuch z osłem pilnujący swego stada


Byki pijące (słoną) wodę z jeziora.


Wracając do wycieczki do Majaku. Niestety w ten zakątek Issykkulskiej obłasti marszrutka odjeżdża tylko raz dziennie. Do Majaka dostaliśmy się właśnie za pomocą marszrutki, ale z powrotem do Karakołu trzeba było łapać stopa. Problem był taki, że na drodze do Majaka panuje mały ruch, więc przez co najmniej godzinę naszej wędrówki tą drogą mijały nas tylko auta jadące w stronę Majaka. W końcu ukazał się i samochód zmierzający w kierunku Karakołu. Tade zastopował go, ale okazało się że dwóch facetów, którzy siedzieli z przodu, wiezie mnóstwo worków z ziarnem, które zajmują cały tył auta. Samochód odjechał ciut dalej, a potem znów się zatrzymał i kierowca zaproponował, że możemy spróbować zmieścić się na tych workach z tyłu. Było trochę gimnastyki, ale w końcu na wpół leżąc jakoś się upchaliśmy. Do Karakołu jechaliśmy tak ok. 40 minut. Było zabawnie, a kolega kierowcy cały czas uświadamiał nas jacy to Kirgizi są gościnni, bo w innych krajach to by nas tak na stopa (mając worki na tyle auta) nie zabrano...

Wyjazd z Majaka (który tak naprawdę nazywa się Issyk-kul)


Akurat się tak złożyło, że auto przejeżdżało koło mikroregionu Voshod (mojego czyli), więc mnie wysadzono koło mojego bloku. Tadeas pojechał do centrum i poszedł do kawiarenki internetowej. Po parunastu minutach dostałam od niego smsa, że Kaczyński zginął w wypadku samolotowym.
Jeszcze tego samego wieczora poszłam do Telekomu na internet dowiedzieć się więcej o tej katastrofie.
Na drugi dzień wszyscy znajomi składali mi kondolencje w związku z wypadkiem w Smoleńsku. Potem jeszcze dużo razy spotykałam różnych Kirgizów, którzy jak się dowiadywali że jestem z Polski, zaraz przypominali sobie o tej katastrofie. Nawet gdy później byłam w Turcji, gdy mówiłam że jestem z Polski, czasami wspominano wypadek samolotu prezydenckiego.

Odnośnie Turcji, to przed wylotem tam miałam mieć prezentację o Polsce a Tadeas o Czechach.
Ehhh, jakie było zainteresowanie naszymi prezentacjami żal wspominać. Babka, którą Janara poinformowała o prezentacjach zapomniała, że mają się ode odbyć, więc potem naprędce zagnano do sali z projektorem grupę studentów, żeby tylko było paru widzów. Oczywiście to był dopiero początek kłopotów. Potem okazało się, że projektor wyświetla tylko 2/3 części slajdu a ucina cały dół. Facet odpowiedzialny za pracę projektora nic chyba nie robi całymi dniami, żeby nawet takiego czegoś nie dopilnować. No ale Tadeas jakoś tam brnął przez prezentację (notabene miał ją po angielsku i gadał też po angielsku, więc większość osób na sali rozumiała tylko pojedyncze słowa). Gdy zbliżał się już do finału (prawdę mówiąc to już się nie mogłam doczekać kiedy skończy i kiedy w końcu ja będę mogła przedstawić Polskę - przynajmniej wszyscy by rozumieli o czym mówię), to nagle stało się to czego się z lekka obawiałam – wyłączyli prąd! Wkurzyłam się trochę, ale umówiliśmy się na jutro na kontynuację...
Co się okazał nazajutrz: grupka studentów-słuchaczy i widzów już czekała, ale... nie było prądu... Po parunastu minutach bezskutecznego oczekiwania na włączenie światła, studentów odesłano z powrotem na zajęcia. Niedługo po tym prąd włączyli. Przygnano kolejną grupkę studentów. Jak się jednak okazało projektor w dalszym ciągu ucinał 1/3 część slajdu, a ponieważ ja męczyłam się nad tą prezentację dobre 5 dni to nie chciałam w takich warunkach prezentować mojej pracy. Tadeas zresztą też nie chciał. Zawołano więc jakiegoś informatyka, który dobre pół godziny próbował nastroić projektor, tak aby pokazywał cały slajd. Nie udało się jednak, więc zniechęceni przełożyliśmy nasze prezentacje na połowę maja (po moim powrocie z Turcji).
Po przyjeździe z Turcji okazało się jednak, że Tadeas już miał swoją prezentację (oczywiście tez nie bez problemów, bo wcześniej zarezerwowana sala na jego wystąpienie okazała się być zajęta, a głupi facet który przyjął jego rezerwację, kłamał potem, że Tadeas nie przychodził do niego i nic nie rezerwował). Mi samej juz przestało zależeć na przedstawieniu swojej prezentacji. Także suma sumarum nikt nie zobaczył mojego z niemałym trudem stworzonego dzieła (oprócz jednej znajomej z TICa i dwóch chłopaków z grupy, z tym że im zdążyłam pokazać tylko połowę).
Pewnie jakbym obiecała każdemu po 15 somów (1 PLN) za obejrzenie mojej prezentacji, to by się zeszło pól miasta, a i projektor by w końcu naprawiono. Ah, Kirgistan...

Z przyczyn technicznych moją prezentację o Polsce obejrzało tylko trzech studentów (w tym dwoje z nich niecałą). Ah, Kirgistan...


Jeszcze w kwietniu (a także w maju) wymyślono, że każdy fakultet Issykulskiego uniwersytetu ma przygotować przedstawienie, które zawierać ma w sobie elementy kultury i historii Kirgistanu, a także wątki rozrywkowe typu tradycyjne kirgiskie i nietradycyjne niekirgiskie piosenki i tańce (cała impreza nosi nazwę Muras). Muszę przyznać, że było bardzo ciekawie – oglądać swoich odnogrupników (kolegów z grupy), a także wykładowców (w tym dziekana) i pracowników fakultetu Prirodopolzowanja i turizma odgrywających różne role z narodowego eposu Manas, przedstawiających wydarzenia z najnowszej historii kraju (rewolucja 2010), tańczących, śpiewających i grających na komuzie (notabene- podobno na komuzie trudniej jest nauczyć się grać niż na gitarze...). Kirgizi chyba mają we krwi talenty aktorskie, bo żeby amatorzy tak świetnie i z przejęciem grali na scenie to naprawdę jeszcze nie widziałam...

Dziekan mojego wydziału (drugi od lewej) podczas występów na Murasie.


Moja wykładowczyni (po lewej) i kolega grający na komuzie.


Koleżanki z grupy (odnogrupnicy) tańczące na Murasie.


Janara podczas występów na Murasie swojego wydziału (Inostrannyje jazyki)

piątek, 26 marca 2010

Skaćki i ułak tartysz

Jak się okazało prazdnik rewolucji 2005 r. świętowano o wiele bardziej niż Nauruz. Wszystko za sprawą pogody, która w Nauruz była kiepska, ale za to 24 marca dopisała.
Przed południem zadzwoniła do mnie koleżanka z grupy – Asjel - z informacją, że widziała jak na hipodrom wiozą konie, co znaczy że odbędą się wyścigi i gry! W końcu! Czym prędzej zebrałam się do wyjścia, po drodze umawiając się z Tade w centrum u pomnika Lenina skąd (po dojściu do nieformalnego przystanku) dojedziemy na hipodrom marszrutką 110.

Konie, zawodnicy










Trybuny


Jeszcze żywy kozioł


Cała impreza rozpoczęła się około 11, więc gdy dojechaliśmy na miejsce pierwsze gry już się zakończyły. Wszędzie było mnóstwo ludzi i oczywiście koni. Na imprezę przyjechali zawodnicy i kibice z okolicznych wsi i miasteczek (Karakoł też miał swoich przedstawicieli). Przed południem zaczęto rozgrywki „ułak tartysz” (ułak to po kirgisku kozioł). Zasady podobne jak w piłce nożnej, z tym że zawodników jest po 4 w drużynie (tzn. czterech cały czas gra, a w ogóle jest jeszcze paru zmienników), jeżdżą oni na koniach, a zamiast piłki grają... martwym, pozbawionym głowy kozłem. Kozła trzeba wrzucić do kazanu przeciwnika (jasny „kopiec” otoczony oponami, w środku ma niewielkie wgłębienie).

Kazan




W czasie gry
















Jeśli gracze wyjadą z kozłem poza pole boiska liczy się to jako aut (jak w piłce nożnej). Wtedy kozła umieszcza się w swoistym okręgu (pośrodku pola) i dwóch graczy stara się go podnieść z ziemi. Siedząc na koniu, za pomocą jednej ręki podnieść z ziemi ważącego około 20 kg kozła jest trudno i dlatego zawodnicy muszą odznaczać się dużą siłą i sprawnością. Każda gra składa się z trzech dwudziestominutowych części. Pomiędzy nimi jest mała przerwa podczas której hodowcy drapieżnych ptaków pokazują ich umiejętności. Na środek boiska przyprowadza się królika lub gołębia (do którego przywiązany jest mały odważnik), a z najwyższego miejsca trybun właściciel drapieżnego ptaka wypuszcza swego orła czy sokoła, aby ten złowił czekającą nań ofiarę (jeśli odważnik za ciężki to ofiara nawet za bardzo uciekać nie może). Taki pokaz można przyrównać do tańców cheerleaderek podczas meczów koszykarskich – wszystko żeby w czasie przerwy zapewnić kibicom trochę rozrywki.
Dla rozegrania zawodów użyto bodajże 5 kozłów. Jeden na 1-2 gry. Co najciekawsze po całej grze, zmaltretowane ciało kozła (rzucane tu i ówdzie, deptane przez konie i zawodników) przyrządza się i zajada. Podobno mięso takiego kozła jest bardzo smaczne.


Starik z bieruktem (orłem przednim) pokaz w przerwie gry ułak tartysz



Wyścigi (skaćki)




Po przedpołudniowych grach z kozłem odbyła się seria wyścigów konnych. Każdy wyścig – 18 kilometrów. Po skaćkach (wyścigach) została do rozegrania jeszcze dwie gry ułak tartysz (w tym finał). Zwycięzcami zawodów została drużyna z okręgu Czołpon-ata (ja z Asjel razem ze zwycięzcami na zdjęciu poniżej). W nagrodę zawodnicy dostali 20 000 somów (czasami dają i samochód, który notabene jest wart połowę tego co jeden koń).


Foto ze zwycięzcami (na dolnej Asjel na koniu)




Wieczorem, tegoż dnia, Janara zaprosiła mnie i Tade na swoje urodziny. Na głównej placo-ulicy miasta, korocie w centrum, cały dzień coś się działo: występy na scenie (utworzonej na schodach do pierwszego korpusu - uniwersyteckiego budynku), darmowe żarełko w jurtach... O godz. 18 odbył się koncert tutejszych oraz biszkekskich gwiazd. Około godz. 22 poszliśmy do restauracji świętować urodziny Janary.

W jurcie