czwartek, 17 czerwca 2010

TiC, piknik i maryśka

Po przyjeździe z Turcji miałam zacząć praktykę w Centrum Informacji Turystycznej w Karakole.
Trochę się ociągałam z rozpoczęciem jej, ale jak już zaczęłam to siedzę w TIC (tourist info center) prawie każdy dzień. Turystów jest mniej niż w ubiegłym roku (tak wynika z obserwacji dziewczyn), ale i tak przychodzą - głównie z USA, Kanady i Europy Zachodniej (m.in. Wielka Brytania, Francja, Belgia, Holandia).

Tak wygląda biuro TIC




A tak wyglądam ja za jednym z TICowskich biurek


Tego samego dnia, kiedy wróciłam z Turcji, do Kirgistanu przyleciała dziewczyna Tadeasa – Nikola. Razem z nią, Tadeasem, chłopakiem Janary (który pracuje w Biszkeku) i jego kolegami pojechaliśmy jednym autem z lotniska do centrum. Nasze rozmieszczenie w samochodzie wyglądało następująco: kierowca (podpity), obok na jednym siedzeniu Meder (chłopak Janary, także podpity) i jego kolega (oczywiście podpity), z tyłu jeszcze jeden kolega (zadziwiająco trzeźwawy), obok Tadeas, na jego kolanach Nikola no i jeszcze koło nich ja. Do tego trzeba dodać parędziesiąt decybeli kirgiskiej, rosyjskiej i amerykańskiej muzyki, i jaaaaaazdaaaaaaaa. Heh, śmiesznie było tylko trochę się z Czechami obawialiśmy, gdy nietrzeźwy kierowca grzał prawie 100 km/h przez Biszkek.
Tadeas powiedział, że to i tak była małą prędkość w porównaniu z tą, z którą jechali nocą po mieście (180 km/h). Zatrzymała ich wtedy milicja (po naszemu to będzie policja), ale jako że jeden z kolegów Medera ma jakiś rządowy świstek to tylko mignął policjantowi tym świstkiem przed oczami i bez konsekwencji w postaci mandatu czy odebrania prawka się obyło. Ah, Kirgistan.


Na samym początku praktyki spotkaliśmy wraz z Tade i Nikolą na bazarze zwierzęcym grupkę turystów (południowokoreańsko-singapursko-kanadyjską). Później pojechaliśmy z nimi do Jeti Oguz (czyt. Dźeti oguz, co znaczy Siedem byków), gdyż w miejscowości tej znajdują się słynne w regionie czerwone skały, które nazwano siedmioma bykami (oczywiście nazwa powiązana jest z legendą). W Jeti Oguz jest także inna słynna skała „Razbitoje serdce” (Złamane serce) i oczywiście nazwa ta także wiąże się z legendą (pewien chan, który miał wiele żon zobaczył raz w lesie młodą krasawicę i zachciało mu się aby została ona jego kolejną żoną. Dziewczyna nie chciała wyjść za mąż za chana, gdyż kochała chłopaka z sąsiedztwa. Obawiając się jednak że chan przyjedzie zabrać dziewczynę, młodzi postanowili uciec z wioski. Chan i jego woje dognali ich jednak i zabili chłopaka, a dziewczynę pojmali. Krasawica nie mogła się jednak pogodzić ze śmiercią ukochanego i w czasie jazdy jej serce pękło, a w miejscu gdzie dziewczyna umarła powstała skała w formie rozbitego serca).

Na zwierzęcym bazarze






Po powrocie z Jeti Oguz umówiliśmy się z turystami na piwo, ale niestety oprócz nich nikt z naszej polsko-czeskiej trójki nie przyszedł hehe (widać złapaliśmy już trochę kirgiskiej mentalności).
Następnego dnia znowu spotkaliśmy na mieście część tej samej grupy turystów (kanadyjską parę) i znów postanowiliśmy wybrać się wieczorem na piwo. Tym razem zjawiliśmy się w umówionym miejscu, gdzie posiedzieliśmy, popiliśmy (oni piwo a ja czaj) i pogadaliśmy.

W Jeti Oguz – Tadeas i Nikola (w tle czerwone skały)


Innego dnia wybraliśmy się sami z Tadeasm i Nikolą do wioski o nazwie Jenish, w której mieszka kolega Tade o imieniu... Jenish :)
Jenish zaprosił nas do siebie w gości (wcześniej jednak posiedzieliśmy trochę nad jeziorem, a Czesi nawet próbowali się kąpać, tylko że woda była jeszcze lekko lodowata, więc żadne z nich nie wytrzymało w wodzie dłużej niż pół minuty).
W gościach u Jenisha podano nam kirgiskie danie składające się z czegoś w rodzaju bulionu z makaronem (domowej roboty) i kawałkami baraniego (tłustego) mięsa. Niestety nie było jak odmówić więc powoli jadłam (nawet nie żując tyko od razu przełykając) to danie, czekając tylko aż Jenish wyjdzie na chwilę z pokoju. Gdy tylko wyszedł (chyba za czajem) od razu przechwyciłam miskę Tadeasa (w której ostało się tylko troszkę jedzenia) i dałam mu swoją pełną. Nie wiem czy Jenish się zorientował, że oszukiwałam, ale przynajmniej nie musiałam jeść tego kirgiskiego przysmaku, który notabene nie był niesmaczny (Tadeas i Nikola zjedli wszystko), tyko nie w moim wybrednym kulinarnym guście.


Ja, Nikola i Jenish w... Jenish :)


Matka Jenisha pozuje do zdjęcia


W Jenish była jeszcze jedna ciekawostka - a mianowicie rosło tam mnóstwo marihuany znanej także pod nazwą gandzia, trawa, ziele czy maryśka. Nie na jakiejś plantacji tylko tak przy płocie, czy przy drodze. Generalnie w Kirgistanie (przynajmniej na północy) wszędzie w jakichś wioskach czy na nieużytkach można spotkać marihuanę.

Pewne ziele, którego pełno w Jenish i innych wioskach Issykkulskiej obłasti


Innego dnia wybraliśmy się w tym samym zestawie (ja, Tade, Nikola) na nieco dłuższą wycieczkę, także nad Issykkul – tzn. dla mnie był to dwudniowy wyjazd, gdyż Czesi zaplanowali dwutygodniową ekskursję (zakończoną wylotem Nikoli z Biszkeka do Czech).
Pojechaliśmy do miejscowości Kadji Sai, gdzie można oglądać czerwone skały - podobne do tych w Jeti Oguz.
Kiedy wysiedliśmy z marszrutki i przesiadliśmy się na drugą (kierowca sam zaproponował nam podwiezienie do czerwonych skał za free), Tadeas zorientował się, że z poprzedniej marszrutce zostawił swój mały plecak (oboje z Nikolą mieli dwa duże turystyczne plecaki i jeden mały, przeznaczony na rośliny zbierane przez Tade, w których było trochę suwenirów zakupionych w Karakole, jakieś chemiczne środki dla suszenia roślin i inne pierdoły).
Trzeba było działać :)
Zadzwoniłam więc do Janary, czy nie mogłaby przejść się na awtowakzał, z którego odjechała nasza marszrutka i zdobyć jakieś namiary na marszrutnika. Janara sprawiła się na medal, jako że zdobyła nr telefonu kierowcy i zadzowniła do niego. Okazało się, że z powrotem do Karakołu będzie jechał jutro i miał nam dać znać o której godzinie będzie przejeżdżał przez Kadji Sai.
Tymczasem postanowiliśmy udać się ciut za Kadji Sai w stronę Karakołu - do Doliny Skazki (czyli bajki), gdzie czerwone skaliste formacje podobno wyglądają najciekawiej. Trasa do pokonania na piechotę była zdecydowanie za długa (ok. 20 km), a z kolei marszrutki nie chciały nas podwieźć bo odcinek za krótki...
W końcu jednak udało się złowić busika i tak dojechaliśmy do celu. Ponieważ było już późno, postanowiliśmy pójść nad jezioro rozbić obozowisko. Kiedy jest się głodnym to pieczone w ognisku kartoszki z masłem i solą – to jest to. mniam. Poza tym Czesi jak to Czesi – lubią wypić piwo czy inne szlachetniejsze trunki, dlatego bez towarzystwa butli szpampanskovo się nie obeszło. Szampan nie był najgorszy, ale też nie można powiedzieć że miał jakiś wyszukany i ciekawy smak. Taki tam kirgiski siarogon. Z kolei spać w namiocie na brzegu jeziora słysząc szum fal, to także swego rodzaju niezapomniane przeżycie.

Ognisko, pieczone ziemniaki, szampan i Issyk-kul...


Dolina Skazka


Nazajutrz zadzwoniliśmy do marszrutnika dowiedzieć się o której można spodziewać się go w Kadji Sai. Powiedział, że za ok. 2 godziny powinien być. Poszliśmy więc do doliny, gdzie wspięliśmy się na pewną wysoką skalną formację i stamtąd podziwialiśmy widoki. Trzeba było jednak wracać do Kadji Sai – żeby zdążyć złapać marszrutnika z plecakiem.
Staliśmy przy drodze starając się złowić jakąś marszrutkę i rzeczywiście złowiliśmy, tylko że prywatne auto, które wiozło dwa wielkie koła samochodowe na dachu (przywiązane sznurkiem – także „bardzo dobrze” zabezpieczone). Kierowca o imieniu Urmat okazał się być sympatyczny i nawet po drodze w Kadji Sai zatrzymał się obok Alam Ordo (miejsca, gdzie na powierzchni paru boisk do piłki nożnej przedstawiona jest kultura i historia Kirgizji - głównie za pomocą malowideł i pomników). Urmat powiedział, że dzisiaj razem z przyjaciółmi będą „rjeżat baraszka” (zarżną barana) i zaproponował żeby pojechać z nim na piknik. Najpierw jednak podwiózł nas do Kadji Sai, gdzie czekając na marszrutkę z plecakiem, zamówiliśmy czaj i manty (czyli coś w rodzaju pierogów z mięsem). Marszutka w końcu przyjechała i uradowany Tadeas wręczył kierowcy paczkę czeskich papierosów w podzięce za dostarczenie plecaka. Kierowca okazał się być niepalącym, ale za to z papierosów ucieszył się milicjant siedzący obok marszrutnika.


Przystanek w Alam Ordo i auto Urmata


Alam ordo (ogrodzenie)


Pojechaliśmy więc na piknik. Na miejscu (do którego prowadziła iście ekstremalna droga) był już rozłożony koc z przekąskami, a wokół niego siedziało parę osób (głównie dorosłych). Dzieci zaś biegały tu i ówdzie, raz po raz zaciekawione podchodząc do nas-turystów (swoją drogą dzieci były bardzo miłe i dobrze wychowane).

Dzieci na pikniku (ten na pierwszym planie wymiata :)


W Kirgistanie gości traktuje się w wyjątkowy sposób, więc od razu gdy usiedliśmy za „stołem” (kocem), podano nam różnego rodzaju przekąski i oczywiście czaj. Potem odbyło się parę toastów, podczas których trzeba było wypić najpierw koniak, a gdy ten się skończył, toasty kończyliśmy kieliszkiem wódki. Ogólnie Kirgizi jako muzułmanie nie powinni pić (ani palić), no ale obecność Kirgizji przez kilkadziesiąt lat w składzie ZSRR pozostawiła po sobie trwałe ślady.
Po paru kieliszkach koniaku i wódki, poszliśmy grać w kirgiskie/rosyjskie gry. Fajne było to, że dorośli grali w różne gry razem z dziećmi, m.in. w pewnego rodzaju odmianę berka (nazywa się ona „trietij lisznij”).

Koc z piknikowymi przysmakami


Jeden z paru „ostatnich”.


Opalanie głowy baraszka


Gdy skończyliśmy się bawić, poszliśmy... a jak, na kolejne kieliszki wódki! Oczywiście gdy wódka była poprzedzona toastem, nie można było odmówić jej wypicia, a każdy kolejny kieliszek był obiecywany jako „ostatni”. Po paru „ostatnich” zostaliśmy przymuszeni do zjedzenia kawałka czystej baraniej słoniny („żeby lepiej tolerować wódkę”). Przełknęłam ten tłuszcz najszybciej jak mogłam, a potem... o zgrozo – dali do zjedzenia kolejny kawałek! Przełknęłam go jeszcze szybciej niż poprzedni, a potem (na szczęście z sukcesem) wzbraniałam się od zjedzenia pokrojonych baranich resztek (wnętrzności i głowy – Kirgizi, jak nakazuje tradycja, jedzą wszystko co da się zjeść z zabitego baraszka).
Pod koniec dnia, gdy robiło się już ciemno i zaczął padać deszcz – zakończyliśmy uroczyście piknik wymieniając się numerami telefonów. Urmat (dość podpity) postanowił odwieźć nas na nocleg. Ponieważ byliśmy jego gośćmi postanowił sobie za cel znaleźć nam nocleg w jakimś domu gościnnym. I nawet nie chciał nas słuchać, gdy przekonywaliśmy go, że nie ma potrzeby tracić pieniędzy na nasz nocleg jako, że możemy bez problemu rozstawić namiot. W końcu po około godzinie Urmat znalazł dla nas kwaterunek na jedną noc. Byliśmy tak zmęczeni, że od razu padliśmy na łóżka jak muchy. Nad ranem ja pojechałam z powrotem do Karakołu, a Czesi dalej przed siebie.

Inne piknikowe foty


2 komentarze:

  1. Fuj słonina. fuj fuj fuj.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam malutką prośbę: proszę o dokładny opis trasy prowadzącej do doliny Skazka

    OdpowiedzUsuń