sobota, 27 lutego 2010

Narty (zjazdowe)

Mam już nowiuśki telefon. W sumie nawet dobrze się stało, że zgubiłam stary, w przeciwnym razie pewnie jeszcze długo nie zmieniłabym komórki, która ciągle się „zawieszała”, a bateria wytrzymywała najwyżej 2 dni (jeśli telefon nie był intensywnie eksploatowany, w innym przypadku najwyżej dzień!)… Do komórki zakupiłam od razu pokrowiec z baraniego futra - ręczna robota kirgiskich kobiet. Takie pamiątki kosztują od 100 do 150 somów.

Ręcznie wykonany pokrowiec z sierści barana



Dzisiaj skończyłam 24 lata. Dziewczyny z grupy chciały wyjść gdzieś żeby uczcić moje urodziny zwłaszcza, że powiedziano mi, że tutaj liczba 24 (i 12) ma jakieś pozytywne, magiczne znaczenie (nie wyjaśniono mi niestety dlaczego). Tak się jednak złożyło, że w przeddzień urodzin spotkałam przypadkiem na ulicy dziewczynę z grupy (którą pamiętałam z widzenia tylko podczas pierwszego dnia pobytu na uniwerku, gdyż rzadko pojawia się ona na zajęciach, a i ja też przychodzę tylko na 4 przedmioty). Okazało się, że Wika pracuje w restauracji znajdującej się na stacji narciarskiej (parę kilometrów na południowy-wschód od Karakołu). Zaproponowała żebym nazajutrz (tj. dzisiaj) pojechała razem z nią na gornołyżkę (stację). To było jakieś zrządzenie losu, że spotkałam Wikę na ulicy, gdyż dużo już słyszałam o gornołyżce i bardzo chciałam tam pojechać. Niestety nie miałam za bardzo z kim (jak wcześniej pisałam nikt z grupy nie jeździ na nartach), ani nie wiedziałam jak tam dojechać czym innym niż drogą taksówką. Z Wiką spotkałyśmy się o 7 rano przy jednym z wielu nieformalnych przystanków pracowniczego (i dlatego bezpłatnego) autobusu wożącego mieszkańców Karakołu do pracy na gornołyżce przy wyciągach narciarskich, w wypożyczalni sprzętu, hotelu, restauracji… Po drodze Wika opowiadała mi sporo o sobie i o swoim życiu. Urodziła się w Kraju Primorskim w Rosji, a potem przeprowadziła się z matką do Kirgistanu. Na zajęcia chodzi rzadko, bo musi pracować, a godziny pracy kolidują z godzinami wykładów i ćwiczeń. Wika mieszka sama, a za wynajem mieszkania płaci 2 tys. somów (kiedy się dowiedziała, że ja płacę 5 tys. „zrobiła wielkie oczy”). Zwiedziła już praktycznie cały Kirgistan i bardzo chciałaby podróżować po świecie, ale nie ma na to pieniędzy.
Swoją drogą istnieje na świecie jawna niesprawiedliwość także i w kwestii możliwości poznawania świata przez studentów z różnych krajów. O ile Amerykanie, studenci z Europy Zachodniej, Australijczycy czy Kanadyjczycy podróżują dużo, o tyle dla młodych ludzi z krajów typu Kirgistan (nie wspominając o niektórych państwach afrykańskich czy np. Azji Płd-Wsch.) czasami dużym problemem finansowym są wyjazdy w inny zakątek nawet własnego kraju.
Wika lubi pomagać innym ludziom, jak to mówi – czasami człowiek jest na takim dnie, że sam nie jest sobie w stanie pomóc. Wtedy trzeba pomóc mu zrobić ten pierwszy, najtrudniejszy krok. Potem da już sobie radę sam.
Jedną z koleżanek Wiki jest Rachat, z którą razem chodziła do szkoły średniej. Obydwie chciały iść na studia, lecz pewnego dnia Rachat została porwana przez jakiegoś kirgiskiego chłopaka. W Kirgistanie istnieje tradycja porywania dziewczyn przez chłopaków. „Ukradziona” dziewczyna zostaje żoną porywacza czy tego chce, czy nie. Najczęściej porwanie odbywa się za obopólną zgodą przyszłej pary małżonków, którzy znają się wcześniej. Jednakże czasem (jak w przypadku Rachat) porwanie następuje bez wcześniejszej zgody ze strony dziewczyny, która nie zna swego porywacza, a tym samym przyszłego męża. Trochę mnie to zszokowało, więc spytałam czemu dziewczyny godzą się na taki przebieg wydarzeń i grzecznie siedzą w domu, kiedy zostały porwane wbrew swojej woli.
Wika wyjaśniła, że panują tu swego rodzaju zabobony i np. babka czy matka mogą rzucić zły urok na dziewczynę, jeśli jest ona przeciwna całej kwestii porwania. Dziewczyny boją się konsekwencji złych babuszkowych mocy i nie protestując siedzą cicho w domu.
Rachat była w swym małżeństwie bardzo nieszczęśliwa. Zadzwoniła kiedyś do Wiki i rozpłakała się jej w słuchawkę. Wika postanowiła zorganizować „odbicie” koleżanki. Pojechała z kolegami autem pod dom Rachat, wyciągnęła ją z domu („w klapkach”) i wsadziła do samochodu.
Rachat jakiś czas mieszkała u Wiki, a teraz uczy się i pracuje w Biszkeku…


Wyciągi na stacji narciarskiej „Karakoł”






Wracając do stacji narciarskiej… Na miejscu byliśmy po ósmej (autobus musiał przejechać całe miasto i po drodze zebrać grupki pracowników). Od razu udałyśmy się do pokoju Wiki (na terenie gornołyżki jest mały budynek, w którym czasami nocują pracownicy hotelu i restauracji oraz ochrona), gdzie zostawiłam swój plecak i aparat. Wika dała mi klucz po pokoju, także po 12-tej mogłam swobodnie przyjść tutaj w celu skonsumowania zawartości plecaka i zabrania aparatu, aby tym razem zrobić parę zdjęć na stokach.
Stacja znajduje się na wysokości 2300 m n.p.m., a najwyżej na jednym z czterech wyciągów można wjechać na nieco ponad 3 tys. metrów. Stamtąd rozciąga się piękny widok na cztero- i pięciotysięczniki potężnego łańcuchu górskiego Tien szan (m.in. Pik Przewalskiego 4273m n.p.m., Pik Karakoł 5216 m n.p.m.). Z kolei patrząc na północ widać położony w dolinie Karakoł oraz rozciągający się na zachód od niego olbrzymi Issyk-kul. Z tego miejsca (tzw. Panorama) jazda na nartach czy snowboardzie nie jest zalecana amatorom, gdyż jest to fragment o dużym kącie nachylenia stoku. Oczywiście ja nie należę do profesjonalistów i wjechałam na Panoramę głównie kierowana ciekawością widoku z tego miejsca. Ale ponieważ zjazd z Panoramy możliwy jest dwoma różnymi trasami i postanowiłam sobie, że przejadę się choć raz wszystkimi trasami, wjechałam tam jeszcze raz. Muszę przyznać, że trzeci raz już bym nie zjechała stamtąd nawet za pieniądze. Patrząc na niektórych narciarzy pędzących w dół z Panoramy z zawrotną szybkością i skaczących na muldach parę metrów w przód, aż mi ciarki na plecach przechodziły.


Widoki z Panoramy







Snowboardzisci na Panoramie


W dolinie Karakol i Issyk-kul na zachód od niego


Do domu miałam wrócić tym że autobusem, którym przyjechałam na stację. Jednakże Wice coś się pomieszało w kwestii godziny odjazdu autobusu i takim sposobem odjechał beze mnie. Pozostało zamówić z miasta taksówkę (co by mnie w dobrym wypadku kosztowało 500 somów) lub czekać na jakiś samochód, który wraca do Karakołu i zechce mnie ze sobą zabrać. Spojrzałam na duży elektroniczny termometr, który pokazywał +4’C, co było dość zaskakujące zważywszy na fakt, że jest luty a baza leży na dwóch tysiącach metrów n.p.m. Dobrze, że było tak ciepło, bo na następny autobusik zjeżdżający do Karakołu czekałam ponad godzinę…

Najlepszy narciarz w Kirgistanie :D



Mała Kirgizka na kirgiskiej imprezie na stoku



Na marginesie, w restauracji na gornołyżce po raz pierwszy od przyjazdu do Kirgistanu udało mi się zjeść smaczne danie! Zamówiony pstrag był świeży i dobrze przyrządzony. Ceny – co zrozumiałe- dość wysokie, ale za dobre jedzenie, zwłaszcza tam gdzie jego deficyt, warto płacić.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Dzień Mężczyzn

Jutro w Kirgistanie święto – Dzień Obrońców Ojczyzny, czyli święto armii sowieckiej. Jednakże bardziej niż narodowy prazdnik 23 luty świętowany jest jako Dzień Mężczyzn. W Polsce Dzień Kobiet a i owszem jest popularny i obchodzony, ale o Dniu Mężczyzn raczej mało kto pamięta. Tutaj pamiętają o świętach zarówno jednej jak i drugiej płci.
Ponieważ 23 lutego jest z powodu święta dniem wolnym od nauki (ale niekoniecznie od pracy, np. sklepy są otwarte), postanowiono zorganizować wybory Mistera Fakultetu Turystyki 2010 w przeddzień święta.

Scena karakolskiego Domu Kultury, na której odbyły się wybory Mistera Turystyki 2010


Impreza odbyła się w budynku podobnym do naszych Miejskich Ośrodków Kultury, główną jego część stanowiła duża sala ze sceną i siedzeniami. Śmiesznie się zaczął cały występ. Na scenę wyszła para i zaczęła tańczyć coś w rodzaju tanga do piosenki „Roxeanne”. Po chwili sprzęt zawiódł, coś się rozłączyło i muzyka zamilkła (para nie zważając na to tańcowała dalej), za moment muzyka znowu rozbrzmiała (para dalej brnęła ze swym układem), po chwili dźwięk się wyłączył (para kontynuowała tańce), potem znowu się włączył, wyłączył, jeszcze raz wyłączył (para ciągle tańczyła jak gdyby nigdy nic) i… koniec występu :)
Następnie na scenę wyszło sześciu kandydatów do tytułu mistera turystyki 2010. Obiektywnie oceniając wizualną atrakcyjność chłopaków daję im średnią 2,5 (na 6), no ale jak wszyscy wiedzą nie wygląd najważniejszy… Dlatego kandydaci mieli przed sobą szereg zadań do wykonania pod znaczącymi tytułami: „najmądrzejszy” (odgadnąć oznaczenia oficerskie majora, generała itp…) „najsilniejszy” (największa ilość wykonanych pompek), „najszybszy” (jabłkiem na sznurku przewiązanym wokół pasa jak najszybciej „dopchać” do krańca sceny znajdujące się na podłodze pudełko od zapałek) etc.

Kandydaci na mistera


Był także konkurs talentów… niektórzy nieudolnie śpiewali piosenki po angielsku, inni udolnie po kirgisku, a jeszcze inni wykonywali nowoczesne tańce (także udolnie).
Program imprezy oprócz konkurencji kandydatów na mistera ubarwiały występy taneczne, śpiewane i humorystyczne (krótkie komiczne scenki, tzw. miniatury) miejscowej młodzieży. Nieraz było śmiesznie - kiedy jeden z chłopaków śpiewając piosenkę nie pamiętał tekstu i co chwila zerkał na ściągę schowaną w dłoni, poza tym zabawne były też miniatury (szkoda tylko, że niektóre przedstawiano po kirgisku i wtedy nic nie rozumiałam). Spośród tancerz duże wrażenie zrobił szesnastolatek, który wykonywał tańce w stylu Michaela Jacksona. Chłopak świetnie się ruszał, a takiego „moon walka” w wykonaniu amatora jeszcze nie widziałam!
Masterem turystyki został kandydat, który właściwie niczym się nie wyróżniał, ani urodą, ani wybitną szybkością, siłą czy talentem tanecznym, za to odziany w kałpak i koftę (???) wykonał bardzo długą (i wygląda na to, że trudną) tradycyjną kirgiską pieśń. Zapewne i dlatego wygrał cały konkurs.
Tego też dnia zgubiłam telefon. Prawdopodobnie wypadł mi z kieszeni gdzieś po drodze z mieszkania. Nawet nie liczyłam na to, że później jeszcze raz przechodząc tą drogę mogę go znaleźć.
Kiedyś po zajęciach szłam kawałek drogi z Wiktorem i Azamatem z mojej grupy, którzy spytani co zazwyczaj robią po zajęciach odpowiedzieli: albo spotykamy się z kolegami u nas czy u nich w domu, albo idziemy… postać na ulicy :) Taki sposób spędzania wolnego czasu (stanie na chodniku w grupkach) preferuje spora część karakolskich chłopaków, także to chyba byłby cud jeśli nikt nie zauważyłby mojego telefonu leżącego sobie gdzieś na trasie mikroregion Woschod – centrum...

sobota, 20 lutego 2010

Narty (biegowe)

Stało się. Dostałam pierwszych sensacji żołądkowych w Kirgistanie. Nie wiem po czym, być może po wczorajszej restauracji, być może po mandarynkach. Całe szczęście, że rano i do południa czułam się w miarę OK, nie bolał brzuch i nie miałam nagłej potrzeby korzystania z toalety, dlatego też wyjazd na dzisiejsze narty był udany.

Mieliśmy spotkać się przed budynkiem uniwersytetu o 8.15, ale jak to u Kirgizów bywa każdy mierzy czas po swojemu i suma sumarum większość ludzi przyszła po 8.30. To i tak dobry wynik, bo np. podczas pierwszych dni mojego pobytu tutaj gdy umawiałam się z Janarą na konkretną godzinę, dzwoniła ona z uprzedzeniem, że spóźni się jakieś pół godziny, po czym i tak przychodziła godzinę później.
Wracając do nart, przed 9-tą pojechaliśmy dwiema marszrutkami gdzieś pod miasto, gdzie była duża polana o odpowiednim stopniu nachylenia, żeby się móc wspinać i zjeżdżać. Na początku pokazali nam jak smarować narty specjalnym mazidłem, a potem uczyli różnego rodzaju chodów i podejść pod górę. Jako, że podchodzić pod górę na nartach nie lubię, gdyż jest to męczące, a dodatkowo byłam trochę osłabiona, to wspinając się używałam chodu o nazwie "byle się znaleźć na górze", a z czasem wypięłam narty i podchodzłam w butach (zresztą nie ja sama). Zjazdy byly lepsze bo nie tak męczące, ale narty biegowe, jak sama nazwa wskazuje służą do biegania a nie do zjeżdżania, także bez parokrotnego "złapania śnieżnego zająca" się nie obyło :)

Z cyklu: "Ja i..."
Ja i narty (oraz dziewczyny z grupy)



Wykładowcy


Po jakichś trzech godzinach większość (głównie dziewczyn) miała dość nart, a poza tym ludzie zgłodnieli. Udaliśmy się więc na dół, gdzie zaparkowane były marszrutki. Myślałam, że po prostu pojedziemy do domu i finito. A tu niespodzianka. Obiad był na miejscu, złożony z róznego rodzaju przekąsek (w tym ziemniaki, makarony, jakieś ichniejsze pierożki, cukierki, ciasta, jabłka itp.). Były jeszcze 2 torty z napisami (foto poniżej). Okazuje się, że tutaj kiedy gdzieś wyjeżdżają, każdy coś przygotowuje w domu (albo kupuje) i przywozi ze sobą. Niestety moje problemy żołądkowe sprawiły, że nie byłam w ogóle głodna, tylko chciało mi się pić. Oczywiście gościnni Kirgizi wepchnęli mi jakiegoś pierożka, ale dałam radę tylko go spróbować po czym byłam bliska dostania odruchów wymiotnych (pierożek był ok, tylko widocznie mój żołądek nie tolerował żadnego jedzenia), więc owinęłam pierożek w chusteczkę i schowałam do kieszeni (będzie dla sobaćki).
Zdziwiło mnie, że nikt nie zdejmuje narciarskich butów, ani nie czyści nart, żeby upakować je do auta. Okazało się, że... wracamy na polanę, żeby rozegrać sztafetę. Ehhh, może w innych okolicznościach przyrody bym się ucieszyła, ale wtedy chcialam już jechać do domu... Czułam się w dalszym ciągu dość dobrze, tylko nie miałam już za bardzo siły na nic.

Torty z napisami Kyrgyzstan i logo firmy, która zorganizowała wyjazd


Wyżerka na masce auta


Zabiedzony koń walęsający się po okolicy w towarzystwie drugiego konia


Zanim rozegraliśmy sztafetę, najpierw odbyło sie przekrzykiwanie na temat, co, kto, gdzie, jak..? Kirgizi najczęściej idą na żywioł i planować to oni chyba za bardzo nie lubią, poza tym brak był jednego wyraźnego szefa całej imprezy. No ale w końcy po paru minutach udało się podzielić nas na dwie grupy. Potem członkowie poszczególnych grup porozstawiali się po różnych miejscach okręgu, zostawiając między sobą duże odstępy. Od razu wepchałam się na punkt okręgu, z którego był zjazd, gdyż absolutnie nie chciałam być na odcinkach, gdzie trzeba było się wspinać. W sumie wykonaliśmy trzy kółka, a sztafetę wygrała moja drużyna (urra!)
W drodze powrotnej do miasta, marszrutka trzęsła tak niemiłosiernie (w drodze na polanę nie było zresztą dużo lepiej), że bałam się, iż puszczę tam na tyle pawia. Na szczęście udało się dojechać na miejsce bez przygód. Szybko zawinęłam się do domu, gdzie dostałam bólu brzucha i odwiedziłam kibel z 6 razy pod rząd. Jak to dobrze, że przed przyjazdem tutaj zaszczepiłam się przeciw WZW typu A.

Ach, zapomniałam wspomnieć, że nasze zmagania na nartach biegowych filmowała tutejsza telewizja. Uniwersytet Issykulski obchodzi w tym roku 70-lecie istnienia i z tej okazji chce się pokazać na szklanym ekranie, stąd zaproszenie tv na nasz wyjazd.

Karakolska telewizja filmująca nasz wyjazd na narty


Niby za tydzień mamy jechać na stację narciarską, gdzie w końcu można będzie pojeździć na nartach zjazdowych. Jeśli wycieczka grupowa nie wypali, będę organizować wyjazd na własną rękę.

piątek, 19 lutego 2010

Kartofielnyje szariki

Rano nie mogłam nawet wypić herbaty, ani umyć zębów bo w dalszym ciągu nie ufałam wodzie, która nie dość że nie wyglądała czystawo to jeszcze cuchnęła. Dobrze, że kupiłam 2 razy po 1,5 litra mineralnej to starczy mi na tydzień robienia herbaty i mycia zębów. Niestety kąpać muszę się w śmierdzącej wodzie z wodociągu, brrrr.

Może napiszę teraz coś o nauce. Tak jak wcześniej wspominałam mają tutaj zarówno wykłady jak i ćwiczenia, na które wszyscy muszą się przygotowywać co tydzień z materiału z jednego z wykładów plus każdy musi napisać pracę semestralna na jeden z zadanych tematów. Oczywiście mnie ta przyjemność też nie ominie (jak dobrze, że mam tylko 4 przedmioty). Na jednym z przedmiotów tematy są dość lekkie i ciekawe, np. największe kasyna na świecie albo coś o olimpiadzie. Niestety, niektórzy wykładowcy myślą chyba, że skoro jestem inostrańcem (obcokrajowcem) to wiem na temat Kirgistanu więcej i lepiej niż pozostali studenci. No tak, przecież jestem tu aż 12 dni, a oni tylko ponad 20 lat. Dlatego temat jednego z SRS-ów (saomostajatielnaja rabota studienta - samodzielna praca studenta), który mi przydzielono brzmi: Perspektywy rozwoju turystyki rozrywkowej w Kirgistanie...

Po zajęciach poszliśmy (niecałą) grupą mierzyć buty i narty na jutrzejszy wyjazd (w grupie są 3 mężatki, a jeśli dziewczyna jest "mężata", to zazwyczaj nigdzie prócz do szkoły jej nie puszczają, a często ona sama nie chce zostawiać rodziny samej w domu). Na biegowych jeszcze nie miała okazji jeździć, więc czekało mnie małe zaskoczenie kiedy odkryłam, że buty do nart biegowych i zjazdowych wyglądają zupełnie inaczej. Cała jutrzejsza wyprawa ma trwać do godz. 14-tej, a koszt to "aż" 50 somów (~ 3 PLN)

Dziewczyny z mojej grupy
Od lewej: Guzjal, Japara i Dinara


Dzisiaj znowu nie chciało mi się nic gotować ani smażyć, więc poszliśmy z Tade do restauracji. Ponieważ chciałam coś pojeść, a nie było Janary, która mogłaby objaśniać czy dana potrawa zawiera tłuste mięso i będzie dla mnie jadalna, postanowiłam wybrać "bezpieczną" rybę (w sumie jak zamawiałam kiedyś sałatkę z kurą, też myślałam, że był to bezpieczny wariant...). Pomyślałam sobie, że do ryby dobre będą ziemniaki. Mieli w menu "kartofielnyje szariki", więc to zamówiłam i jeszcze do tego poprosiłam o pomidory. Kelner - młody chłopak ok 17 lat- był śmieszny, bo kiedy składałam zamówienie prosił z 5 razy, żebym powtórzyła jeszcze raz co chcę bo nie mógł zapamiętać i spisać... Spytałam się go o te szariki, czy duże są. Powiedział, że nie, więc pomyślałam "wezmę ze 4", Tade też chciał spróbować, także postanowiłam wziąć 5. Jednakże można było zamówić albo 3, albo 6 (trzy sztuki na jedna porcję). Wzięłam więc 6 sztuciek.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy kelner przyniósł dwa talerze, na każdym po 3 DUŻE szariki ustrojone pomidorami i koperkiem. Zaraz potem doniósł duży kawał ryby z ryżem, surówką i... pomidorami (widać wzięli sobie te moje pomidory do serca ;) Myślałam, że ryba będzie tylko rybą bez dodatków i dlatego zamówiłam jeszcze ziemniaczane szariki, które z kolei myślałam, że będą zwykłymi gotowanymi ziemniakami. Okazało się, że najadłabym się tylko jednym talerzen tych szarików. A tu miałam jeszcze ich drugi talerz oraz wielką rybę z ryżem i surówką... Bez pomocy Tade w zjedzeniu jednego talerza szarików by się nie obyło. Ale muszę przyznać, że w końcu coś mi w Kirgistanie posmakowało, ziemniaczane kulki mianowicie. Będę może czasem chodzić do tej restauracji na szariki (z grzybami w środku i obtoczone chrupkim czymś), zwłaszcza że za wszystko zapłaciłam tylko ok. 15 zł...

czwartek, 18 lutego 2010

Kinder Bueno

Jem właśnie Kinder Bueno i ze zdziwieniem stwierdzam fakt, że z tyłu na opakowaniu informacje nt składu Bueno są w czterech różnych alfabetach i bynajmniej nie ma tu łacińskiego. Jest gruziński, armeński (ormiański), perski (Iran) i rosyjskie bukwy. Natchnęło mnie to do rozmyślań nad różnorodnością liter w świecie. Żydzi mają swoje, Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy, mnóstwo Arabów (w sumie do tej pory myślałam, że w Iranie też używają arabskiego...), Grecy, Tajowie i inne nacje Azji płd.-wsch., poza tym wspomniane cztery z Kinder Bueno i jeszcze dużo innych. Na campie w Ameryce była jedna dziewczyna, która urodziła się i dzieciństwo spędziła na Ukrainie, a potem przeprowadziła się do Izraela. Jako że mówiła ona także po angielsku automatycznie znała trz zupełnie różne alfabety: hebrajski, rosyjski i łaciński.

Nabyłam dziś spodnie na sobotnią wyprawę na narty biegowe. Kosztowały mnie ok. 80 zł i są trochę przyduże, ale i tak szczęście że chociaż takie udało mi się kupić, bo znaleźć tu jakiekolwiek, a już szczególnie inne niż w rozmiarze L, jest trudno.
Z kolei za narciarskie rękawiczki, które kupiłam na bazarze dałam aż niecałe... 5 złotych :)) Szkoda, że nie wzięłam swoich, bo te i tak pewnie po dwóch użyciach będą do wywalenia.
Poza tym nabyłam na bazarze sprzęty do kuchni, jako że zachciało mi się zjeść naleśnika z bananem, a nie miałam przyborów do wyrobienia i nalewania ciasta na patelnię. Tak więc kupiłam wazówkę i miskę, a poza tym jeszcze maly rondelek. Już tak się przyzwyczaiłam do niskich cen takowych sprzętów, ze jeśli mam za coś zapłacić więcej niż 50 somów to się poważnie zastanawiam (a to przecież nieco ponad 3 złote). Chińczycy opanowali także kirgiski rynek (w sumie co się dziwić, to przecież sąsiad), więc wszystko kosztuje tu grosze. Za wazówkę, metalową miskę i rondelek dałam w sumie ok. 7 złotych!

Po południu "zepsuła się" woda. Najpierw nic nie leciało z kranu, który wydawał "chrypiące odgłosy", a potem popłynęła strasznie brudna woda z piaskiem. Do końca dnia woda była brudnawa więc nawet się nie kąpałam, a zęby umyłam na pół gwizdka. Postanowiłam, że od tej pory do robienia herbaty, mycia zębów i twarzy będę używać tylko wody butelkowanej, która kosztuje 1 zł za 1,5 litra w jednym z najdroższych sklepów w mieście (nieraz kirgiskie ceny naprawdę mnie zadziwiają).

środa, 17 lutego 2010

Debiut w tv

Do tej pory myślałam, że karakolskie chodniki w zimie to albo ślizgawki, albo bloto. Dzisiaj się przekonałam, że mozliwy jest także wariant dwa w jednym, czyli i błoto i lód. Na tak śliskich chodnikach jak tutaj (a są one naprawdę mocno oblodzone - dowód poniżej) jest bardzo łatwo stracić równowagę. Osobiście już w Polsce wypracowałam sposób chodzenia po takich powierzchniach polegający na natychmiastowym oderwaniu nogi od podłoża, gdy tylko się ją na nim postawi. Głownie chodzi o to by nie stąpać po lodzie tak pewnie, jak to się robi na suchym podłożu. Dotychczas udało mi się nie zaliczyć ani jednej gleby, a miałam tylko ze 4 poważne zachwiania równowagi. Z kolei Tadeas widocznie nie zna patentu chodzenia po śliskim bo już pierwszego dnia pobytu tutaj złapał zająca (haha "złapał zająca", czyli po naszemu wywalił się) półtora raza (drugi raz był z podpórką ;). Ogólnie chodniki są tutaj w beznadziejnym stanie - jak nie złamiesz nogi to zachlapiesz błotem buty i spodnie.

Ślizgawka na chodniku


Z kolei z newsów to miałam dzisiaj swój debiut w karakolskiej telewizji, tzn. na razie było to nagranie, w tv mam być niedługo (choć mam nadzieję, że im się taśma zepsuje i nie będzie pokazu :D). Uniwersytet robi kampanię promocyjną programu wymiany studentów, żeby więcej z nich zgłaszało się do wyjazdu do Europy. Głównym powodem, dla którego jest tak mało chętnych jest słaba znajomość angielskiego wśród nich. Dlatego wzięli m.in. mnie, Janarę i jej kolegę, z którym była w Belgii w ramach Mundusa oraz wykałdowców mających za sobą lub wybierających się na wyjazd do Europy, aby opowiadać o programie. Janara żartowała, że gdy tylko pokażą to w TV, będą nas na ulicy pokazywać sobie palcami i mówić: "o, to ta, co była w telewizji"... dla mnie nie zrobi to większej różnicy, bo i tak już teraz przyglądają mi się uważnie. Na dowód przytoczę dzisiejszą sytuację z bazaru, gdzie zaczepił mnie sprzedawca (młody Kirgiz, wcześniej kilka razy u niego kupowałam mandaryny, które na marginesie mają ze 3 razy więcej pestek niż te u nas, ale smak jest ok). Pytał się jak idzie nauka i czy... mam męża. Powiedziałam, że nie, ale chłopak się znajdzie. Spytał się: a ilu tych chłopaków? Bez zastanowienia wystrzeliłam, że ośmiu w różnych krajach ;)

Po połudinu poszliśmy z Janarą i Tadeasem kuszat'. Postanowiłam spróbować lagman (łagman). Dwa dni wcześniej spróbowałam tego trochę od Tadeasa, który zamówił lagman w stołówce. Był niezły, więc postanowiłam zamówić dzisiaj na obiad. Niestety, albo za mało spróbowałam tego od Tade, albo ten w restauracji był przyrządzony nieco inaczej niz ten w stołówce, albo (to chyba będzie najodpowiedniejsze wytłumaczenie) po prostu kirgiska kuchnia nie jest dla mnie. Zjadłam tylko trochę makaronu (akurat makaron z lagmanu jest dobry) i warzyw (głównie papryka i jakas kapusta), a mięso dałam Tade, któremu jak na razie wszystko tutaj smakuje. W sumie chciałam spróbowac tego mięsa, bo nigdy nie jadłam baraniny ani cielęciny (a to był jeden z tego rodzaju mięs), ale kawałki jego zawierały tłuste elementy. Próbowałam odgryźć mały fragment bez tłustego. Niestety nie udało się, gdyz mięso było bardzo twarde (tak twarde, że nie dało nawet rady odgryźć małego kawałka!)

Lagman (ten, który zamówil Tade w stołówce)


Wzięłam 2 kawałeczki mięsa dla mojej sabaki. Odnośnie sabak: jest ich tu mnóstwo, a większość jest bezdomna i wałęsa się po mieście. Na moim osiedlu (mikrorajon Woschod) jest kilka psów, które tu się zadomowiły i zazwyczaj wałęsają się tylko po najbliższej okolicy. Wśród nich jest około dwumiesięczna psina, którą sobie szczególnie upodobałam i karmię ją rano i czasem po południu. A ona mnie już rozpoznaje i gdy tylko zobaczy z daleka, to biegnie do mnie merdając ogonem. Na razie jest jeszcze nieufna, nie daje się za bardzo pogłaskać i (jak wszystkie psy tutaj) odskakuje, gdy tylko zrobię jakis bardziej gwałtowny ruch. Zazwyczaj daję jej resztki z mojego jedzenia albo kupuję Pedigree w saszetkach. Psinę nazwałam "sobaćka" (czytaj: sabaćka), czyli po polsku... psina ;).
Czasami, gdy mam jedzenie dla sobaćki jest ona wtedy w towarzystwie innego psa i chcąc nie chcąc, jej kompanowi też trzeba dać coś na ząb. Mam nadzieję, że nie przerodzi się to z czasem w karmienie wszystkich psów z okolicy...

Sobaćka

poniedziałek, 15 lutego 2010

Kompan z Czech

W niedzielę przyjechał do Karakołu drugi student z Europy, konkretnie z Czech, Tadeas. Nie jest tu w ramach Mundusa, tylko jakiegoś innego porogramu. W Czechach studiuje leśnictwo i uwielbia wszystkie rośliny (co bym go nie spytała jak się nazywa, zaraz rzuca łacińską nazwę). Dzisiaj ponad pół godziny pokazywał mi na swoim laptopie zdjecia z Tajlandii, gdzie spędzał ostatnie wakacje. Byłoby może intersująco, gdyby nie to, że wszystkie zdjęcia poakzywały... wyłącznie rośliny! Żdanego normalnego "turystycznego" foto. Powiedział, że inne zdjęcia ma, ale w Czechach, a tutaj przywiózł tylko fotografie roślin ;) Tadeas nie mówi po rosyjsku (a będzie mial tu przedmioty tylko w jęz. rosyjskim!), a po angielsku słabo (czasem zadziwia mnie nieznajomością niektórych prostych słów czy wyrażeń), więc porozumieć się z nim jest czasami ciężko. Dochodzi do tego, że mowiąc do niego zaczynam uzywać angielsko-rosyjsko-polsko-czeskiego zlepku słów. Ten mój czeski to oczywiście taki zgadywany z akcentem na ostatnią sylabę, np. potreba albo pienondze...
Ostatnio byliśmy także z Janarą, jej chłopakiem (Meder - obydwoje z Tadeasem nie mogliśmy długo zapamiętać jego imienia) i Tadeasem na lodowisku zrobionym na miejscu miejskiego stadionu. Niestety jazda mi za bardzo nie wychodziła, a tam nawet barierek nie było zeby się przytrzymnać, więc szybko zamieniłam łyżwy na buty.

Tadeas i Janara (a w tle sprzedawca) w sklepie chemicznym


Tadeas ma laptop chyba z zaintsalownym modem, niestety ma takze zainstalkowaną Vistę, ktorej nie lubię i na której się nie znam. Dodawszy fakt, ze wszystko jest tam po czesku, a Tadeas nie zna sie na komputerach, całkiem naturalne, ze nie udało nam się połączyc z internetem. Chyba juz sobie darujemy proby uzyskania polaczenia w mieszkaniu i będziemy korzsytać z nędznej kafejki :/
Pisałam już, że chodząc mo miasteczku z dużym aparatem, w mojej jasnej kurtce i w plecaku wyglądam na rasową turystkę. Ludzie przypatrywają mi sie jak jakiemuś zjawisku. A razem z Tadeasem, który ma równie wyróżniającą się kurtkę, aparat i plecak, jesteśmy superatrakcją. Zwłaszcza, ze kolega z Czech jest jasnym blondynem i ma kręcone włosy. Nawet kobiety na uniwerku komentowały, że u nich takie malczika to tylko w skazkach (bajkach), bo na ulicy sami ciemni bruneci. Potem śmiejąc się dodały, że jak Tadeas tu trochę pobędzie to może i stanie się brunetem.
Później na bazarze sprzedawcy pytali nas jak nam się tu podoba i jak wypoczywamy - wyjaśniam wtedy, że my tu studiujemy i przyjechaliśmy na dłuzej niż tydzień. Dwie babuszki-sprzedawczynie porposiły o zrobienie im zdjęcia i pozowaly z bananami w ręku (niestety moj aparat był schowany, więc foto udalo zrobić sie tylko Tadeasowi)
A kiedy potem szliśmy ulicą jacys faceci, gdy nas zobaczyli, zaczęli mowić po angielsku: How do you do? hello?, a po rosyjsku pytali jak wypoczywamy?. Po takich przygodach, aż mi sie wierzyć nie chce ze latem jest tu podobno bardzo duzo turystow, bo ludzie wciąż wydają się być nie bardzo oswojeni z ich widokiem...

Bazar w Karakole






A teraz nieco o muzyce jakiej słuchają w Karakole i w Kirgistanie w ogóle. Janara opowiadała mi, że kiedy byla w Belgii ludzie dziwili sie, kiedy mowila im ze w Kirgistanie tez słuchają Lady Gaga czy Beyonce. Faktycznie słyszy sie tu sporo muzyki amerykańskiej, aktualnie popularnej w Stanach czy Europie. Poza tym puszczają też rosyjskie piosenki, no i kirgiskich wykonawców. Muzyka w wykonaniu kirgiskim jest różna - od kopiowanego od Amerykanow r'n'b czy rapu po kirgisku, przez rzewne kirgiskie ballady z wyglądającymi na archaiczne teledyskami, po typowe kirgiz-polo czy też disco-kirgiz (disco polo po kirgisku). Na jednym z kanałów codziennie ok. godz. 19 nadają program typu "przyślij życzenia, a my je przeczytamy i puścimy do tego piosenkę". Jest on podzielony na dwie cześci - rosyjską, gdzie czytają życzenia po rosyjsku, grają rosyjską i amerykańską muzykę oraz kirgiską, gdzie czytają życzenia po kirgisku, a muzykę grają tylko kirgiską.

Ponizej link do kirgiskiego hitu, Ильяз Андаш "Сен жок"
http://video.mail.ru/mail/sanjar0001/super/1039.html

Z cyklu obyczaje: w Kirgistanie też obchodzą walentynki. Najczęściej zakochani udają się do restauracji czy kawiarni (w sumie u nich to jedno i to samo) i dają sobie w prezencie odpustowe laurki w kształcie serca.

Wielkie walentynkowe serce w centrum Karakolu

piątek, 12 lutego 2010

Pogadajmy o pogodzie

Dzisiaj zajęcia zaczynałam na 8 rano... trudno bylo tak wcześnie wstać. Do budynku, gdzie mam zajecia (uniwersytet sklada sie z 4 tzw. 'korpusow' ) idę pieszo ok 20 minut. Mozna tez dojechać marszrutką, co zajmuje ok 5 minut, ale na razie wybieram moje nogi (pewnie z czasem nie bedzie mi sie chcialo wstawac z zapasem 20 minut na dojscie).

Tak wygląda wiekszość marszrutek


Jak dotąd najciekawsze zajęcia prowadzi dziekan katedry turystyki - doc. Rachat Kermalijew. Z wykształcenia jest geografem, ma ogromną wiedzę na wszelkie tematy i co ważne - umie te wiedzę w sposób przystępny i ciekawy przekazać. Zwraca się często do mnie osobiście, zeby wyjasnic mi cos, o czym pozostali juz wiedzą a ja jeszcze nie. Życzyłabym sobie, zeby w Polsce bylo więcej takich wykladowców jak doc. Kermalijew. Z dziekanem mam zajęcia z turystyki regionalnej, także uczę się głównie o Issykkulskoj Obłasti. Dowiedzialam się m.in. ze pisząc to znajduję się na wysokości 1707 m.n.p.m. (lustro jeziora położone jest nieco niżej).

Często jestem tutaj pytana o to, czy pogoda w Polsce różni się od tej w Kirgistanie. W zasadzie nie bardzo (mówię tu OGÓLNIE o polskiej pogodzie), choć częściej wieje wiatr. W Karakole i całej Issykulskoj obłasti dzięki bliskości jeziora (nazywanym kirgiskim morzem, ze względu na swoje rozmiary - 178 km długości, 61 km. szerokości i 668 m. głębokości) średnie temperatury zimą wahają się między -2 a -10'C, a latem ok. +17'C. W znajdującym się o ok. 400 km stąd Biszkeku temperatury są już inne - zimą chłodniej a w lipcu nawet do 45'C w slońcu. Ponoć latem w Biszkeku nie idzie wytrzymać... z kolei w położonej niedaleko Mongolii temperatury spadły tej zimy do -50'C. Pokazywali nawet w telewizji jak biedni Mongołowie (których jest tylko nieco ponad 2,7 milionów na tak wielki kraj!) płaczą, bo zwierzęta nie wytrzymują tak niskich temperatur i padają...

Jutro - w sobotę - też mam zajęcia na ósmą... tak, tak w Karakole uczą się od poniedziałku do soboty włącznie. Tylko niedziela jest wolna. Moja grupa zajęcia ma zawsze na ósmą, a kończy o 12.20 (początek i koniec zajęć oznajmia dzwonek :) ja mogę wybrac tylko 4 sposrod wszystkich przedmiotów jakie ma moja grupa, więc na ósmą będe zaczynać 3 razy w tygodniu. Wolny będę miala tez wtorek, a od marca i sobotę.
Na początku nie moglam zapamiętać żadnego z kirgiskich imion. Większość brzmi zupełnie niepodobnie do polskich czy innych europejskich. Najtrudniej bylo zapamiętać imiona dziewczyn, ktore nie są zakonczone na 'a', tak jak: Guzjal, Asjel, Tolkun, Ajgul, Rachat (to imię zarówno zeńskie, jak i męskie). Wszystkie imiona coś oznaczają, np Janara znaczy "wulkan".

Kirgizi


Karakol - centrum


Zdecydowana większość Kirgizow mówi płynnie po rosyjsku i po kirgisku. Rozmawiając między sobą przechodzą bardzo często z jednego języka na drugi, co czasem sprawia mi problemy w rozumieniu tego co mowią i bywa, ze nie wiem, czy nie zrozumialam czegos co powiedzieli po rosyjsku, czy moze mowili wtedy po kirgisku. Tylko na wsiach, starsze osoby mogą miec problem z mowieniem i rozumieniem rosyjskiego. W miastach prawie wszyscy mowią dwoma językami. Za to z angielskim u nich kiepsko. Ja jak na razie nauczyłam się tylko dwóch kirgiskich słow: rachmat (dziękuje) i salam (cześć). Większej liczby chyba nie przyswoję...

O 15 przyszedł własciciel mieszkania, którego cały czas nazywałam Azad, a okazało sie ze ma na imię Aschad ;) Wymienił żarówkę w łazience (która padla już drugiego dnia mojego pobytu tutaj) i zainkasował 5 tys. somów za wynajem mieszkania (333 pln). Poza tym będę musiała dodatkowo oplacac prąd i telefon.
Przed chwilą (jest 9 wieczorem) dzwoniła Janara żeby zaprosić mnie na łyżwy. Nie byłam psychicznie przygotowana na wyjście :), a także nie chcialo mi sie ubierać i opuszczać pokoju, więc umówilam się z nią na inny raz.

Dzisiaj kupilam też mapę Kirgistanu - poniżej foto mapy. W dole zdjęcia kirgiskich 'świętości' - jurta, koń, Issyk-kul...

czwartek, 11 lutego 2010

Pierwyje zaniatja i cerkiewna babuszka

Dzisiaj z kolei bylam na pierwszych zajęciach od początu do końca. Ogólnie jest podobnie jak w Polsce - podział na wykłady i ćwiczenia. Na wykladach albo dyktują, a studenci piszą (w Polsce tak często bywa), albo znacznie więcej mowią, objasniaja, przykłady podają, pytają studentow a oni mało piszą (w Polsce tez tak bywa i osobiscie o wiele bardziej wolę takie zajęcia). Tak jak wszędzie - wszystko zależy od wykladowcy. Na ćwiczeniach było śmiesznie. Wykladowca zadawał pytania z ostatnich zajęć, a oni jeden przez drugiego rwali się do odpowiedzi i wszystko recytowali jak jakieś wierszyki!
Na razie jestem tutaj mała atrakcją w grupie. Wykladowcy pytają na jak długo przyjechalam, jakie przedmioty wybralam, czy podoba mi sie tutaj, czy bylam już wczesniej w Kirgistanie? Wszyscy na koniec dodają: dobro pożałotwat w Kyrgyzstan (witamy w Kirgistanie).
Dzisiaj kurator (coś jak wychowawca) mojej grupy powiedzial, ze w nastepną sobotę jedziemy na narty. Pod Karakołem (otoczonym ze wszystkich stron górami) jest osrodek narciarski, gdzie przyjezdzają głownie turysci z Rosji czy Kazachstanu. Co ciekawe nikt ze studentów na nartach nie jeździ, ani nawet nie probował (chociaż góry mają pod nosem!). U nas górale to zazwyczaj wprawni narciarze i instruktorzy.
Po zajęciach poszłam zapoznac się z miastem. Mają tutaj ciekawą cerkiew, gdzie zrobiłam trochę zdjęć. Oczywiście w mojej jaskrawej kurtce z duzym aparatem wygladałam niczym rasowa turystyka, więc zaraz podeszła do mnie babuszka, uskarżając się, że nie ma gdzie mieszkać, jak cieżko jej się żyje itp, itd. Stałam tak sluchając jej i zastanawialam sie czy udać, że jej nie rozumiem, czy wspomóc ją. Po chwili postanowilam dać 10 somow (to w sumie nawet nie zlotowka). Babuszka podziękowała i poszla sobie, wczesniej pyatjac mnie co tu robię i czy z Germanii jestem (nie, z Polszy), jak mam na imię, etc.. a wlaśnie! a propos imienia, widac bajka przygody Buratino byla popularna w calym Związku Radzieckim, bo komu bym sie nie przedstawiała: Rosjanom, Ukraińcom czy Kirgizom, oni wszyswcy pytają czy to imię prawdziwe, bo u nich takie imie istnieje tylko w bajce o przygodach Buratino (który zakochał się w niebieskowłosej Malwinie). Buratino to cos w podobie Pinokio. Od rosyjskich znajomych dostałam nawet swego czasu książeczkę "prikljucienia Buratino" z dedykacją :)

Cerkiew


Wracajac do babuszki, ktorą wspomoglam 10-oma somami... Wychodząc z cerkwi znowu ją spotkalam, a babuszka do mnie z umartwioną miną, że to co jej dalam to ona chyba zgubila, gdzies jej wypadlo czy się zapodziało (sprytna babulinka liczyla pewnie na dodatkowe somy). Odpowiedzialam, ze jak znajde to jej przyniosę.

środa, 10 lutego 2010

Staruszek w wielkiej czapie

Pierwsze dni w Karakole to chodzenie z Janarą po mieście i pokazywanie mi gdzie co jest, gdzie co można kupić czy zalatwić. Do tej pory dwa razy byłyśmy coś zjeść w restauracji, ale mnie nie ocień ponrawiłos, wystarczy wspomniec, że zbeszcześcili jeden z moich ulubionych napojow - gorącą czekoladę, gdyż zrobili ją z wodą! blee... Z kolei sałatka mjećta (marzenie) - kurczak z warzywami, okazała się nie być moim marzeniem i wygladała zupełnie inaczej niż podaje się je w Europie (wszystko było zmiksowane, a kawalki kury mialy w sobie "niebezpieczne" elementy chrząstkowo-kostne). Chociaż dzięki temu, że do sałatki dodano cytryny, calosc miala dość ciekawy posmak (i tak zjadłam połowę, w tym głównie warzywa).
Drugiego dnia pobytu w Karakole poszłyśmy z Janarą na uczelnię. Zostałam oficjalnie przedstawiona rektorowi uniwersytetu (ma zlłote zeby, jak wiele osób tutaj) i dziekanowi katedry turystyki (Janara żeby mnie jemu przedstawić przerwała mu wykład). Po zapoznaniu sie z ważnymi osobami, poszłam poznać się z grupą.
Wiekszość dziewczyn ma typowy kirgiski wygląd (ciemne wlosy, oczy z lekka skosne). Jest w grupie 2 malczika.

Kirgiskie dziewczęta


Tego też dnia, wracając z Janarą do domu, zostałam po drodze złapana za rękę przez staruszka w wielkiej czapie. Dziadek miał już swoje lata i pyta sie mnie: otkuda wy? (czyli: skąd przyjechalam?), mowię mu, że z Polszy, a on jak nie zaczął mnie obłapywać, ściskać, calować i rękami po twarzy gladzić. Wzruszył sie biedak i popłakał, zaczął mowić coś po kirgisku i tylko parę slow po rosyjsku, z czego zrozumiałam "w 1943 roku, moj ojciec zginął pod Polską". Dziadek nie mógł się ode mnie odczepić, caly czas mnie ściskal i jakieś namaszczenia mi robił. Janara sama się zdziwiła, że takie zdarzenie mialo miejsce.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Karakoł

Rano taksi na awtowakzał (dworzec), a stamtąd marszutka (busik) do Issykulskoj obłasti (po naszemu to bedzie województwo issykulskie). Wcześniej wymieniłam pieniądze. Jedno Euro 60 somów. Dostałam 9 tysięcy (co ciekawe nie używają tu monet 'groszowych', same somy), za przejazd zapłaciłam z góry 250 somów.

Marszrutka mocno grzała, także cały czas było mi za gorąco. Nie wspominając o tym, że przez prawie 7 godzin musiałam siedzieć w jednym miejscu. Poza 20-minutowym postojem gdzieś w 1/3 drogi między Biszkekiem a Karakołem. Pośród gór są w tym punkcie 3 restauracjo-baro-kawiarnie, polożone blisko siebie. Kierowcy marszutek mają tam za darmo dwudaniowy obiad, a właściciele tychże barów zarabiają na pasażerach. Nie byłam głodna, więc kupiłam tylko soczek. Kierowca przyniósł mi i Janarze takie hmm jakby to objasnic... suche coś do jedzenia( jak znajdę, to wkleję zdjęcie). w każdym razie jak dla mnie nie miało żadnego smaku.
(niestety nie znalazlam foto w necie, moze zrobie w sklepie)

Mrszrutka z Biszkeku do Karakolu od srodka


aha, warto tu wspomniec o kibelku. w wysokich górach jak to w wysokich górach - daleko od jakichkolwiek miast - kanalizacji nie ma. ubikacją jest tam nieduży budynek (osobne części dla kobiet i meżczyzn) z dziurami w ziemi. Nie trzeba chyba wspominać o specyficzym zapachu jaki tam panuje, natomiast wspomnieć warto, ze te dziury są co prawda oddzielone od siebie ściankami, ale drzwiczek to juz nie ma...
Odnośnie drogi Biszkek-Karakoł - biegła ona na północ od jeziora Issyk-kul. Jest jeszcze druga - prowadzi południem. Marszrutki jeżdzą północną, gdyż żyje tu więcej ludzi niż w południowej części i mogą po drodze zbierać pasażerów (na marginesie: nie ma tam żadnych przystankow; chcesz wsiąść - stoisz przy drodze i machasz reką, jesli kierowca ma miejsce - zatrzyma się, jesli nie - możesz stać tak i 2 godziny... tak samo kierowcy zatrzymują sie gdziekolwiek im nie powiesz - wszystko przy drodze rzecz jasna).
Pół godziny przed Karakołem zatrzymala nas milicja (u nich to wciąż 'milicja') i zrobili przeszukanie auta, gdyz wczesniej dostali zgłoszenie, że właśnie w tej marszrutce jadą osobniki (na szczęście nie chodizło o mnie), które są podejrzane o kradzież czegoś. Osobniki wyprowadzono z marszutki, a my pojechaliśmy dalej.

Z Biszkeku wyjechaliśmy przed południem, a w Karakole byliśmy gdzieś ok. godz. 19, a o tej porze w Karakole panują już istne ciemności (oświetlenie ulic jest mizerne). Powitać nas wyszła koordynatorka Mundusa z karakolskiego uniwersytetu - Elwira Sagyntay kyzy (kyzy to kirgiski dodatek do nazwiska dla panien). Od razu udałyśmy sie do mojego mieszkania (5 miniut od awtowakzału). Budynki naokoło okropne, bieda aż po oczach bije, ciemności i śnieg, ale... mieszkanko zadziwiająjąco ładne (widziałam wczesniej foty, ale chyba były robione jakiś czas temu bo na żywo wygladało lepiej i mialo kilka dodatkowych elemtów, ktorych nie było na zdjęciach).
Prawie wszystko tu mam i co dla mnie najwazniejsze jest gorąca woda! Jest i czajnik elekktryczny, są naczynia i garnki, lodówka, środki czystosci, pralka i proszek do prania. Nawet papier toaletowy zainstalowano, takze jeszcze nie muszę się w niego zaopatrywać. Jest także podwójne łóżko z pościelą i ciepłym kocykiem, no i telewizor, chociaż nie w pełni sprawny: jeśli pokazuje obraz, to nie slychać dzwięku, kiedy z kolei jest dzwięk, nie ma obrazu (to chyba kwestia anteny).

Moj pokoj i kuchnia



Widok z okna




W mieszkaniu nie ma za to dwóch równie istotnych rzeczy: ogrzewania centralnego i internetu. Bez ogrzewania zimą byłoby kiepsko, na szczęście są 2 obogrjewatjela (zapamietanie tego słówka zajęło mi chyba ze 2 dni :) czyli po naszemu elektryczne ogrzewacze (typu "farelka"). Uciążliwy jest natomiast brak internetu... Co prawda mozna kupić specjalną kartę z loginem i hasłem, i łączyć się przez tel. stacjonarny, ale mój mały laptop nie ma zainstalowanego modemu, wiec na razie nici z tego... z powodu braku internetu zaczęłam pisać tego bloga. W innym przypadku pewnie by mi się nie chciało...

Moje podwórko


Okolica


Teraz nieco informacji nt kirgiskich (a raczej karakolskich, bo pewnie w Biszkeku trochę drożej) cen: poł godziny internetu w kafejce kosztuje od 15 somow, czyli złotówkę, przejazd marszrutką po mieście zawsze 5 somów (czyli ok 30 groszy, u nas kierowcy nie chciałloby się za tyle nawet kluczyka przekręcić). Z kolei żywność w sklepach jest w miarę droga, jak na ich zarobki. Dużo taniej na bazarze. W sklepach ceny niektórwych produktów zbliżone są do polskich, ale np. ekskluzywne towary jak kinder bueno (TAK TAK, MAJA TU KINDER BUENO!!) kosztują średnio półtora raza więcej niz u nas w marketach (42 somy). Z kolei na bazarze chlebki domowego wypieku sprzedawane przez babuszki kosztują juz tylko 5 somow (zaopatrzyłam się w nie już kilka razy i są naprawdę smaczne). Co mnie zadziwia to ceny kuchennych ręczników papierowych. O ile dobrze pamietam w supermarkecie w Polsce takie ręczniki kosztują najwyzej 3 złote, w Karakole z kolei 4 razy więcej!
Zdecydowana większość Kirgizów dużo produktów spożywczych robi sama - dżemy, jogurty, chleb... więc sklepy potrzebne im głównie do zakupu tego, czego sami nie wyprodukują. Droższe towary są głównie dla turystów i bogatszych ludzi.

Kirgiskie somy

niedziela, 7 lutego 2010

Warszawa-Stambuł-Biszkek

Lot do Stambułu z Turkish Airlines obył się bez większych problemów. Tak jak przypuszczałam na lotnisku w Warszawie nie zważyli mojego bagażu podręcznego, w który upakowałam 4 i pół kilo rzeczy ponad dopuszczalną normę (8 kg). Za to w podpokładowym miałam tylko 17 kg (można było upakować do 20), ale więcej kilo ani mój plecak by nie pomieścił, ani ja bym nie udźwignęła (i tak już te 17 kg sprawiały problemy). Na pokładzie dali standardowe jedzenie samolotowe (jakieś kurczaki z ryżem o średniowyraźnym smaku), ale ponieważ byłam przeogromnie głodna zjadłam wszystko bez mrugnięcia okiem (tzn. prawie wszystko bo zawsze znajdzie się coś niejadalnego, ale najlepsze i tak są desery - one zawsze mi smakują :). Aha, przypomnialo mi sie coś: w samolocie siedziałam obok Turka (wyglądał z lekka gburowato) i ponieważ ani z rysuneczkow, ani tym bardziej z tureckich napisów nie wynikało co dwa małe pudełeczka, które były w zestawie lunchowym zawierają, spytałam sie Turka in english. A on mi na to (bynajmniej nie in english):
- to je syr
- a to? (pokazałam mu drugie pudełeczko)
- to je... yy.. też kak syr. to je dobrze.
otowrzyłam te niby dwa "syry" i jeden faktycznie był czyms w podobie serka śmietankowego (typu almette), a drugi "syr" okjazał się być... masłem :)

Flaga Kirgistanu


Przy lądowaniu w Stambule (Polacy klaszczą nie tylko w tanich liniach) ludzie zaczęli aplauze od razu kiedy tylko samolot ledwo dotknął ziemi i odbił się, aby znowu dotknąć ziemi - jak to bywa przy kiepskich lądowaniach - kiedy prędkość była nadal zawrotna i samolot mógł jeszcze ze 3 razy wypaść z pasa i 4 razy w coś uderzyć. Widać ludzie jak tylko nie są już na niebie czują sie znacznie lepiej i bezpieczniej.
Gdyby... (teraz zacznie sie gdybanie) samolot linii tureckich odleciał z Warszawy o czasie, a samolot do Biszkeku wyleciał o godzinie planowej, to mieli byśmy z Michałem godzinę na przesiadkę. Ale ponieważ samolot linii tureckich do Stambułu przyleciał 25 minut później niż było w planie i wprowadzono nas w błąd podając na pokładzie samolotu inny numer bramki odlotu do Biszkeku niż to bylo w rzeczywistoci, to trochę się zeszło zanim do bramki dobiegliśmy. Tak, tak - dobiegliśmy, bo prawie się na samolot spóźniliśy. A pewnie na pewno byśmy się spóśźnili, gdyby nie to że samolot do Biszkeku odleciał z równie dużym opóźnieniem, jak ten do Turcji.
Oczywiście samolot do Kirgistanu był dużo starszy niz ten do Stambułu (który notabene tez nie był pierwszej świezości). Na pokładzie znowu dużo jedzenia (turkish airlines dobrzę karmia pasażerów), ale ponieważ niecałą godzinę temu podczas lotu do Stambułu się napchałam, to teraz zjadłam ledwo co z tego łososia, którego podali no i nie omieszkałam wsunąć deserku.
Siedziałam obok Tadżyka i Kirgiza, z którymi gadałam większą część lotu (cały lot trwał z kolei ponad 5 godzin). Dowiedziałam się m.in. że kirgiski, turecki, turkmeński, kazachski i uzbecki należą do jednej grupy językowej i brzmią podobnie (na marginesie: kirgiski oprócz używania cyrylicy nie ma nic wspólnego z rosyjskim), a z kolei tadżycki jest w jednej grupie językowej z afgańskim i irańskim.
Lądowanie w Biszkeku było lepsze niz w Stambule. Lotnisko zaiste malutkie, a budynek nowy, co widać zwłaszcza w środku. Najpierw czekała nas kolejka po wizę (70 dolarów i dają tylko na miesiąc! a przede mną jeszcze 5 kolejnych, czyli przemnóżmy: 5 razy 70 dolarów... może wezmą mniej. przekonam się wkrótce, kiedy pojadę przedłużać wizę do Biszkeu), a potem kontrola paszportowa i odbiór bagażu.
Dziewczyna z Issykulskiego uniwersytetu, z którą mejlowalam przed przyjazdem, od dawna czekała na lotnisku (opóźnienie samolotu pół godziny, potem kolejka po wizę - kolejne pół godziny...). Takze jakoś ok 4:30 rano w końcu mogliśmy ruszyć z lotniska w kierunku miasta. Janara (czyt. Dźanara) zaproponowała, żeby zatrzymać się na noc w Biszkeku, bo do Karakołu 6 godzin marszrutką... Pojechaliśmy do jej cioci, która mieszka na obrzeżach stolicy i tam przenocowałyśmy...

Na foto Janara